Kazimierz Feliks Kumaniecki
Urodzony 18 V 1905 w Krakowie. Studia na UJ (1923–1926), doktorat (1926). Studia uzupełniające w Berlinie (1926–1927). Nauczyciel szkół średnich (1928–1930). Habilitacja na UJ (1930), docent w II Katedrze Filologii Klasycznej UJ. Profesor UW (1936), kierownik III Katedry Filologii Klasycznej UW. Podczas okupacji współpracownik Biura Informacji i Propagandy KG AK, uczestnik tajnego nauczania. Od 1945 kierownik I Katedry Filologii Klasycznej UW (od 1960 Katedry Filologii Klasycznej). Profesor (1948). Prorektor UW (1948–1950).
Filolog klasyczny, badacz literatury łacińsko-polskiej.
Członek TNW (1937), PAU (1945) i PAN (1956). Członek Prezydium PAN (1971–1974), przewodniczący Komitetu Nauk o Kulturze Antycznej PAN (1957), Komitetu Nauk Filologicznych PAN (1960–1961). Prezes Polskiego Towarzystwa Filologicznego (1950–1977). Prezes Conseil International de la Philosophie et des Sciences Humaines przy UNESCO (1961–1965). Doktor honoris causa UW (1970), uniwersytetów w Debreczynie (1968) i we Fryburgu Bryzgowijskim (1973). Wieloletni redaktor pism „Meander” i „Archiwum Filologiczne”.
Zmarł 8 VI 1977 w Warszawie.
Twórczość poetycka Filipa Kallimacha, Warszawa 1953; Historia kultury starożytnej Grecji i Rzymu, Warszawa 1955; Słownik łacińsko-polski, Warszawa 1957; Cyceron i jego współcześni, Warszawa 1959; Literatura rzymska: okres cyceroński, Warszawa 1977.
O. Jurewicz, Kazimierz Feliks Kumaniecki. Filolog – humanista – nauczyciel – organizator nauki (19 V 1905 – 8 VI 1977), „Przegląd Humanistyczny” 1984, z. 1.
Dwa punkty widzenia niemal się wykluczają. Jeden narzuca konwencja tej książki: szkice mają ukazywać twórczość portretowanych osób o tyle, o ile stanowi ona trwały wkład w naukę światową (a przynajmniej polską) oraz wydobywać te rysy charakteru – i tylko te – które w jakimś stopniu twórczość naukową objaśniają. Zupełnie inny punkt widzenia – bardzo odległy od poprzedniego – wyznacza pamięć ucznia; ucznia faworyzowanego, w końcu prawie usynowionego. To, co naturalne w ramach pierwszej poetyki, zaczyna mieć w sobie coś dwuznacznego, a nawet nieprzyzwoitego, odczytywane w drugiej. To natomiast, co właściwe i spontaniczne we wspomnieniu, może być zbędne, może nawet przeszkadzać w kreśleniu owego „zobiektywizowanego” portretu. Zawdzięczając i kontynuując, zawsze po części zdradza się i konkuruje – dlatego trudno oprzeć się pokusie umniejszania. Kochając zaś, trudno powstrzymać się od idealizowania.
Kiedy próbuję połączyć jakoś oba punkty widzenia, spostrzegam, że dodatkową trudność stanowić będzie także czas, w którym te uwagi notuję; zarówno czas lokalny – polski, jak i czas ogólnokulturowy. Ten lokalny dzisiaj, w styczniu roku 1989, bardzo utrudnia rozumienie działań ludzkich podejmowanych w pierwszych dziesięcioleciach istnienia PRL, zwłaszcza w sferze aktywności właściwej zawodom inteligenckim. Ten drugi jest ostatnio dla nauk humanistycznych, a zwłaszcza dla filologii klasycznej, znacznie mniej przychylny niż był – a przynajmniej zdawał się być – jeszcze całkiem niedawno.
Najwłaściwsze wydaje mi się w tej sytuacji wyraźne sformułowanie listy pytań – to zaraz na wstępie; potem zaś, przy próbie odpowiedzi na te pytania, ujawnianie przed czytelnikami wszystkich przesłanek formułowanych poglądów.
Projektowany rysunek będzie raczej szkicem do portretu niż portretem. Raczej impresją niż dokumentem. Nie zamierzam bowiem ani kreślić biografii profesora, ani systematycznie referować jego twórczości w chronologicznym lub problemowym układzie (wyczerpujące i rzetelne studia tego rodzaju znajdzie czytelnik w załączonej bibliografii). Zamierzam przede wszystkim odpowiedzieć publicznie na pytanie, które prywatnie zadawałem sobie wielokrotnie w minionym dwudziestoleciu. Pytanie to brzmi: czym tłumaczy się wyjątkowa pozycja Kazimierza Kumanieckiego w polskiej filologii klasycznej okresu powojennego i powszechne uznanie, z jakim spotykał się przez cały ten czas w kręgach międzynarodówki badaczy antyku? Przyjdzie nam zatem zastanowić się nad tym, jakie cechy talentu i charakteru dały profesorowi pierwszeństwo przed wieloma, których erudycja, pracowitość, ba, osiągnięcia, mierzone liczbą opublikowanych tekstów, bywają większe, nierzadko zaś są równe. To pytanie uzupełnią dwa inne. Pierwsze dotyczyć będzie źródeł takich, a nie innych zainteresowań badawczych profesora – odpowiedź równa się więc próbie odnalezienia zasadniczego wątku jego twórczości, jeśli taki istnieje. Drugie [...], musi być pytaniem o aktualność tego dorobku z punktu widzenia stanu badań na polu filologii klasycznej w przeszło dziesięć lat po śmierci profesora.
1.
Pozycja Kumanieckiego w środowisku polskich filologów klasycznych była przez lat trzydzieści wyjątkowa. Manifestowało się to z jednej strony formalną akceptacją tej pozycji przez środowisko (od roku 1950 do śmierci był prezesem Polskiego Towarzystwa Filologicznego, wybierany na to stanowisko dziewięciokrotnie; od roku 1958 przewodniczył nieprzerwanie Komitetowi Nauk o Kulturze Antycznej Polskiej Akademii Nauk); z drugiej, potwierdzeniem jej ze strony władz: ordery, nagrody, honory i zaszczyty w całym okresie powojennym spływały na jego głowę, budząc skrywaną zawiść i właściwy konformizmowi akademickiemu okolicznościowy entuzjazm. Od razu pojawić się może pytanie o mechanizmy, które stosunkowo młodego profesora Uniwersytetu Warszawskiego uczyniły liderem środowiska w czasie, gdy nie brakowało w nim wybitnych indywidualności o ustalonej pozycji naukowej i dużym autorytecie osobistym. Dzisiejszy czytelnik może też być zdziwiony, iż były żołnierz AK, wybitna postać z Biura Informacji i Propagandy Kwatery Głównej, syn ministra z pierwszych lat II Rzeczypospolitej, znalazł tak ciepłe przyjęcie w nowej rzeczywistości.
W istocie jednak to, co dziś budzić może zdziwienie, wcale nie było tak niezwykłym i jednostkowym zjawiskiem – raczej pewną prawidłowością. Utalentowani młodzi uczeni, pod warunkiem przyjęcia, sit venia verbo, kompromisowej wobec reżimu postawy, mieli szanse w pierwszych latach PRL na szybki awans i efektowną karierę. Analogiczne przyjęcie spotkało wtedy wielu profesorów z podobną przeszłością, zwłaszcza jeśli uprawiana przez nich dyscyplina naukowa nie łączyła się bezpośrednio z obszarami przeznaczonymi do natychmiastowego wykarczowania. Piękna karta okupacyjna, niewłaściwe pochodzenie klasowe i europejski sposób bycia same w sobie nie dyskwalifikowały jeszcze w owych latach, wyznaczały tylko czterdziestoletniego profesora (przedwojennego!) jako obiekt szczególnie troskliwej i delikatnej pracy wychowawczej. Z ust samego profesora i jego żony znam pewne epizody tych dydaktycznych poczynań. Prowadzono je przez kilka sezonów. Jeszcze w roku 1948, pełniąc funkcję prorektora Uniwersytetu Warszawskiego, przez wiele miesięcy Kumaniecki sypiał w ubraniu i w butach, regularnie wożony na nocne przesłuchania. Reedukacja mogła się wydawać tym pilniejsza, że profesor dał niedawno niepokojące dowody wierności pryncypiom. Jako jeden z niewielu zwrócił publicznie legitymację posła do Krajowej Rady Narodowej (piastował tę godność od jesieni 1945 z ramienia Stronnictwa Pracy) z chwilą, gdy latem roku 1946 roku nastąpił w Stronnictwie rozłam spychający w podziemie tę jego część, która chciała pozostać wierna tradycyjnej linii programowej. Właśnie przed konsekwencjami tego gestu miał Kumanieckiego chronić ofiarowany mu przez kolegów, w przewidywaniu surowszych czasów, urząd prorektora.
Prawdziwie surowe szykany nie dotknęły go jednak. Zresztą środowisko filologów klasycznych nie znajdowało się na pierwszej linii frontu ideologicznego; jego liderom pozwolono więc na zachowanie – do czasu – skromnego warsztatu pracy. Pomimo to zatruwanie śródziemnomorskich źródeł polskiej kultury postępowało dość szybko: przez eliminowanie edukacji klasycznej ze szkoły średniej, zmiany w nauczaniu historii i literatury ojczystej, zwalczanie chrześcijańskiego nurtu tradycji łacińskiej, wreszcie – i przede wszystkim – przez odcięcie kontaktów z Zachodem. Trzeba przyznać, że akademicka filologia klasyczna i związane z nią środowisko nauczycielskie szkół średnich (ważny łącznik stanowiło zawsze Polskie Towarzystwo Filologiczne) stawiły zacięty i – zważywszy nader skromne możliwości – dość skuteczny opór. Były to przede wszystkim „działania opóźniające”. Ich głównym ośrodkiem stała się stołeczna katedra kierowana przez Kumanieckiego. Rola ta jeszcze wzrosła po roku 1956, który umocnił pozycję profesora, oddalając rysujące się coraz wyraźniej od roku 1952 niebezpieczeństwo zastąpienia go w Warszawie przez kogoś gotowego do zdecydowanego upolitycznienia środowiska i do przeprowadzenia „marksistowskiej” reorientacji badań. Kumaniecki uwolnił się też wtedy od obowiązku płacenia werbalnych serwitutów (choć z urzędu formułował i potem – jak na ówczesne obyczaje bardzo umiarkowane – wyrazy wdzięczności dla władz ludowego państwa, które „nadzwyczajnie dbają” o sprzyjające warunki rozwoju badań nad antykiem). Przede wszystkim jednak Październik dał profesorowi możliwość nawiązania, po prawie dwudziestu latach przerwy, kontaktów z Europą i światem. Dzięki tym kontaktom, otwierała się szansa przejścia do kontrofensywy – do próby zapewnienia filologii klasycznej lepszej pozycji w szkolnictwie i nauce polskiej. Pracował nad tym z wiarą i przekonaniem, z poczuciem sensowności takiej, pozytywistycznie rozumianej, walki o zachowanie substancji. Równocześnie jednak był niespokojny o rezultat tej walki i nie wolny od wątpliwości moralnych. Z całą pewnością nigdy nie miał żadnej sympatii dla komunizmu jako idei społecznej; inaczej niż wielu polskich intelektualistów nie był wychowany w tradycjach lewicowych, pozwalających myśleć – jak myślała (czy też próbowała myśleć) Maria Dąbrowska – że, być może, za straszną cenę odbywają się pozytywne w gruncie rzeczy zmiany. Dla niego, odkąd nastała „Polska, o którą nie walczył”, wszelka działalność publiczna musiała mieć gorzki posmak kompromisu i wymagała ciągłego powtarzania kalkulacji: coś za coś. Duch Bobrzyńskiego unosi się wprawdzie nad kilkoma pokoleniami inteligencji galicyjskiej i takie przygotowanie ułatwiało zapewne profesorowi znalezienie się w tej sytuacji. Wbrew pozorom, znosił ją jednak gorzej niż wielu innych.
W okresie, w którym poznałem go lepiej, w latach 70., wydawał mi się nastawiony zdecydowanie pesymistycznie. Ale już znacznie wcześniej był List 34 (który zresztą świadczył, moim zdaniem, o znacznej jeszcze dozie optymizmu, przynajmniej tej grupy podpisujących, do której należał profesor). Potem był Marzec, inwazja Czechosłowacji; smak kompromisów – nawet tych zupełnie małych – stawał się zapewne bardziej gorzki, każdy ogarek zapalony diabłu zdawał się płonąć jaśniejszym płomieniem. Świadkiem naocznym tego, co profesor myślał i czuł, mogę być jednak dopiero z okresu porządków Gierkowskich.
Byłem już wtedy z profesorem stosunkowo blisko. Regularnie zapraszany do jego domu, spędzałem w nim długie godziny na rozmowach. O zawodzie, oczywiście; ale zwykle więcej o czasach napoleońskich, o powstaniu styczniowym i listopadowym – czyli o czasach i wydarzeniach stanowiących obszar wspólnych zainteresowań (dokumentowanych też w obu wypadkach kolekcjonowaniem źródeł historycznych, zwłaszcza literatury pamiętnikarskiej; wymieniliśmy dziesiątki tomów). Te tematy zawsze niemal, niejako naturalnym biegiem rzeczy, stawały się rozmowami o współczesności.
Silny „zmysł historyczny” (w Eliotowskim rozumieniu tego pojęcia) sprawiał, że profesor odczuwał stałą obecność przeszłości w teraźniejszości. Spór między insurekcyjnym i ugodowym wątkiem polskiej tradycji narodowej stale toczył się w jego duszy i obie biorące w nim udział strony krzepiły się tak morałem płynącym z historii, jak i aktualnościami politycznymi. Lata budowy „drugiej Polski”, które wielu wydawały się obiecującą zmianą na lepsze, niemal od początku oceniał profesor surowo. Obawiał się, że sprzyjają takim zmianom w mentalności ludzkiej, jakich nie był gotów akceptować; niepokoił się, czy nie ulegną ostatecznemu zasypaniu źródła, z których naród przez pokolenia czerpał pociechę i nadzieję. Także i jego pamięć historyczna „radykalizowała się”, jeśli wolno to tak określić, w tym czasie pod wpływem współczesności. Coraz krytyczniej odnosił się do niegdysiejszych stanowisk ugodowych, coraz więcej znajdował usprawiedliwień dla czynów gwałtownych dyktowanych romantyczną wolą oporu czynnego.
Relacjonuję tu swoje wrażenia z naszych ówczesnych spotkań przede wszystkim dlatego, że na dnie tych rozmów – o dyktaturze Langiewicza, o wstępniaku z „Trybuny Ludu”, o taktyce Kościuszki pod Zieleńcami i o przemytniczej karierze generała-wiceministra – znajdował się klucz do lepszego zrozumienia najważniejszego wątku poszukiwań naukowych profesora. To dzięki nim wiem dzisiaj, że Marek Tulliusz Cyceron był dla niego przede wszystkim idealnym partnerem do rozważań wynikających ze wspólnych doświadczeń historycznych: do myślenia o czasach, w których humanista wypchnięty zostaje gwałtem na scenę dziejową i zmuszony do udziału w krwawym i barbarzyńskim widowisku; do roztrząsania natury systemów politycznych zadających gwałt sprawiedliwości i stawiających obywateli pragnących służyć Ojczyźnie przed koniecznością nieustannego zawierania kompromisów z własnym sumieniem; do zastanawiania się nad losem pokolenia, któremu wypadło żyć w godzinie, „kiedy się już ma ku końcowi staremu światu”.
2.
Badania nad Cyceronem stały się w okresie powojennym dominującym nurtem twórczości naukowej profesora i to one przede wszystkim wyznaczały jego pozycję w międzynarodowym środowisku badaczy starożytności. Nic tego nie zapowiadało przed wojną. Kształcił się na hellenistę z myślą o objęciu Katedry Grecystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przygotowywał się też starannie do poważnych prac na polu bizantynistycznym. Kiedy szczególnym zrządzeniem losu, w wyniku rozgrywek personalnych w pokoleniu jego mistrzów, przyszło mu objąć w roku 1937 katedrę nie w Krakowie, lecz w Warszawie, gdzie grecystyką niepodzielnie rządził Tadeusz Zieliński (a świetną kontynuację gwarantowali w tym zakresie Aleksander Turyn i Adam Krokiewicz) musiał świeżo mianowany profesor stać się, niejako ex officio, latynistą. Miał na tym polu bardzo ograniczone młodzieńcze doświadczenia. Właściwie jedynie w zakresie poezji: studia wergiliańskie sprzed lat bez mała dziesięciu i sporadyczne wycieczki w granice humanizmu nowołacińskiego. Na gruncie poezji zamierzał więc chwilowo pozostać: rozpoczął studia nad Horacym, zarys swojego programu badawczego nakreślił w wykładzie inauguracyjnym przy objęciu katedry. Horacego, Wergiliusza i neolatinów dotyczyły też najważniejsze prace pierwszych lat powojennych. Dopiero po Październiku zaczął Kumaniecki publikować studia cycerońskie i do końca życia nie przerwał już swoistego dialogu z największym prozaikiem w literackiej tradycji śródziemnomorskiej, z człowiekiem, którego dorobek przez kilkanaście stuleci był nieprzerwanie żywy w świadomości każdego wykształconego człowieka w naszej kulturze. W XX stuleciu, zwłaszcza po I wojnie światowej, rozpoczął się (i szybko postępował wraz ze zmianą stosunku do całej spuścizny antycznej) rozpad tego, tak odpornego na upływ czasu, pomnika. Nagle, z pokolenia na pokolenie, Cycero przestawał być „naszym współczesnym”. Średniowieczny, wraz z Wergiliuszem, honorowy święty, renesansowy partner rozmyślań Petrarki, patron Republiki niesiony na sztandarach Wielkiej Rewolucji – wszystko to wydawało się teraz zestawem masek kłamliwych i bezużytecznych. Pojawił się na kartach uczonych dysertacji i popularnych szkiców Cyceron – skorumpowany i nieudolny polityk, Cyceron – nieoryginalny myśliciel, Cyceron – człowiek słaby, prywatnie i publicznie dający w życiu rozliczne świadectwa braku charakteru i bez skrupułów ulegający pokusie interesownych kompromisów. Szczególnie wyraźnie taki odbrązowiony wizerunek Cycerona nakreślony został w książce Jerome’a Carcopino: Tajemnice korespondencji Cycerona (Paryż 1948).
Książka (która odniosła wielki sukces) w paradoksalny sposób łączyła w sobie dwie tendencje. Głosiła pragnienie przebicia się przez warstwę wielowiekowych przeświadczeń i nawyków po to, żeby dotrzeć do Cycerona „prawdziwego” i ożywić go w ten sposób w świadomości współczesnych czytelników. W istocie oznaczała jednak, iż dla autora Cyceron był już zupełnie martwy. Doświadczenie II wojny światowej pogłębiło kryzys zaufania w stosunku do całej grecko-rzymskiej tradycji humanistycznej Zachodu. Zrodzone z tego klimatu rozczarowanie sprawiało, iż potężna rola inspirująca cycerońskiego ideału w naszej kulturze zaczęła się wydawać złudzeniem opartym na nieporozumieniu. Warta zapamiętania była w tej sytuacji już jedynie historia intelektualisty-kolaboranta, z której wyczytywano ironiczny komentarz do złudzeń współczesnego europejskiego liberalizmu i do zachowań inteligencji wystawionej na potężne podmuchy „wiatru historii”.
W odpowiedzi na książkę Carcopino powstała najlepiej znana szerszej publiczności cycerońska książka Kumanieckiego: Cyceron i jego współcześni (Warszawa 1959). Myśli zawarte w tej książce gromadziły się latami, nie poprzedziły jej jednak żadne poważne osiągnięcia badawcze autora dotyczące jakichkolwiek szczegółowych zagadnień z zakresu studiów cycerońskich. Wizja generalna poprzedziła więc cały kilkunastoletni trud prac analitycznych. To bardzo ważna, moim zdaniem, okoliczność. Ze stosunku autora do zjawiska, jakim był Cyceron, zrodziło się oryginalne i – jak się potem okazało – bardzo owocne podejście metodologiczne; nie zaś, jak to zwykle bywa, długotrwałe doświadczenia w badaniu szczegółów doprowadziły do chęci zebrania tych doświadczeń w formie syntetycznej monografii.
Książka pomyślana była dla stosunkowo szerokiego odbiorcy. Daleka jest jednak od popularyzacji rozumianej jako upowszechnienie obowiązującego poglądu naukowego – głosiła przecież stanowisko sprzeczne z całą odnoszącą właśnie tak znaczne sukcesy w nauce światowej „filologiczną szkołą antycycerońską”. Była więc oryginalna oryginalnością ważną przede wszystkim dla fachowców. Jasne było pomimo to, że autor wyobraża sobie, iż przesłanie książki ważne jest także dla każdego wykształconego człowieka. Cyceron i jego współcześni rzeczywiście zyskał znaczny sukces czytelniczy i wydaje się, że tajemnica tego sukcesu leży przede wszystkim w głęboko osobistym stosunku autora do tematu.
Zajęcie się i przejęcie się Kumanieckiego Cyceronem odczytuję jako fascynację człowiekiem, z którym profesor odczuwał pokrewieństwo duchowe. Myślę, że los Cycerona – kondycja intelektualisty i humanisty, z natury człowieka kompromisu, nie walki, zmuszonego w szczególnych okolicznościach, pod naciskiem brutalnego (i na jego oczach szybko brutalizującego się) systemu politycznego do rozpaczliwej walki, w końcu zaś zabitego przez ten system – był dla Kumanieckiego przejmującym znakiem jego własnego losu. Odpowiadał kondycji intelektualisty w systemie totalitarnym, odpowiadał losowi jego pokolenia.
Cyceron i jego współcześni to była książka o autorze i jego współczesnych. Do pewnego stopnia oczywiście. Na szczęście nie jest to książka z kluczem – ukryta publicystyka, w której pod maskami ludzi I w. p.n.e. pojawiałyby się osobistości należące do rzeczywistości politycznej Polski powojennej. Myślę o związku głębszym i donioślejszym: o odczytaniu losu ostatniego pokolenia Rzymskiej Republiki jako losu paralelnego do tego, który przypadł w udziale pokoleniu narodzonemu na początku naszego wieku. Pokoleniu, które miało być świadkiem samounicestwiania się Europy w ogniu dwóch wojen światowych. Sądzę, że dlatego właśnie książka Kumanieckiego stała się od razu bliska czytelnikom, wykraczając daleko poza kręgi miłośników starożytności.
Myślę też, dodajmy, że ten sam mechanizm spowodował stosunkowo nikły odbiór tej książki wśród profesjonalnych cyceronianistów, mego pokolenia. Może ona bowiem skłaniać do historiozoficznych rozważań, może budzić określone wzruszenia i niepokoje, ale nie jest niezbędna badaczowi, który w końcu XX wieku laboratoryjnym sposobem, przy użyciu wysterylizowanych narzędzi bada okruchy przeszłości; ciekawy jest tylko tego, co konkretne i sprawdzalne i głośno deklaruje, że czuje się badaczem martwej cywilizacji, i że świadomość ta jest mu miła. Cyceron Kumanieckiego może być z pożytkiem czytany tylko jako książka o wartościach. Jako opowiedzenie się po stronie tradycji liberalnej przeciw czcicielom „ducha dziejów” (od ideologów niemieckiego imperializmu po historyków marksistowskich). Nie sposób też nie dostrzec, że książka tkwi zarazem korzeniami mocno w polskiej tradycji naukowej, a pośrednio jeszcze głębiej: w tradycji cyceronianizmu staropolskiego. To z tych źródeł – z wdzięczności kresowego narodu Europy dla wielkiego emisariusza łacińskiego Zachodu – zrodziła się bowiem nasza „procycerońska” szkoła filologiczna: Zieliński – Morawski – Kumaniecki.
3.
Studia nad Cyceronem najwyraźniej, z całego dorobku naukowego Kumanieckiego, dokumentują ścisły związek między jego sposobem widzenia losu własnego i swoich współczesnych a przedmiotem zainteresowań zawodowych. Monografia, którą omawiałem przed chwilą, nie jest – jak uprzedzałem – zamknięciem, lecz wstępem do realizacji szerokiego programu prac naukowych, obejmującego przede wszystkim krytykę tekstu, analizy mów Cycerona, rekonstrukcje jego zaginionych utworów, badania nad oryginalnością cycerońskiego systemu etycznego. Ten zespół (w sumie ok. 30 publikacji przeważnie przedstawianych wcześniej na międzynarodowym forum w postaci referatów) przyniósł w ostatnim dwudziestoleciu życia profesora poważny sukces międzynarodowy. Całkowicie nie znane niefachowcom prace te są dziś szeroko cytowane. A przecież ich sukces bierze się z tych samych źródeł, z których brał się sukces biografii u szerokiej publiczności.
Szczególne przejęcie się przedmiotem badań popychało profesora w kierunku oryginalnego na polu filologii klasycznej, a bliskiego – moim zdaniem – metodologii hermeneutycznej, porządku w procedurze badawczej. Profesor czytał stosunkowo niechętnie tzw. literaturę przedmiotu (w zasadzie czytał ją dopiero po uzyskaniu własnego poglądu na sprawę, nigdy też nie sporządził stałego katalogu fiszek stanowiącego fundament tylu filologicznych warsztatów naukowych). Wielką rolę w jego sposobie czytania źródeł antycznych odgrywała natomiast intuicja, przy czym niewątpliwe zdolności artystyczne pozwalały mu na stawianie trafnych hipotez jeszcze zanim zostały zgromadzone przesłanki rozumowania.
Śledziłem dokładnie przez całe lata rytm pracy Kumanieckiego nad wydaniem De Oratore. Profesor prowadził bowiem przez wiele sezonów seminaria z krytyki tekstu równolegle ze swoimi pracami nad wydaniem krytycznym tego traktatu przeznaczonym dla sławnej Bibliotheca Teubneriana. Uderzyły mnie następujące cechy jego stylu. Z jednej strony bardzo mało mówił o teorii krytyki tekstu. Odziedziczyłem po nim przekonanie, które z trudem staram się miarkować, że teoria w tej dziedzinie jest zespołem niespójnych reguł i przepisów, przydatnych może ludziom małego talentu i wyobraźni, ale szkodliwych i krępujących dla tego, kto zdolny jest posługiwać się narzędziami subtelniejszymi: własnym słuchem, własną umiejętnością wniknięcia w intencje autora i w reakcje jego audytorium. Jak widać, czysta hermeneutyka, połączona z niewyartykułowaną, ale immanentną, poetyką recepcji. Odtworzyć kontakt Cycerona z jego czytelnikami, myśleć jego głową, słuchać ich uszami. Z drugiej strony żywił profesor całkiem jawny zamiar uczenia nas metodami właściwymi przy nauczaniu umiejętności artystycznych. Uczył bowiem, przede wszystkim demonstrując proces dochodzenia do prawdy i odkrywania autentycznej wersji tekstu – demonstrując, nie zaś mówiąc, jak się to robi. Patrzyliśmy więc na jego sposób obcowania z tekstem i próbowaliśmy naśladować. Ci, którzy chcieli, mogli na oczach profesora sami spróbować; ci, którzy próbowali, zachowywali się trochę jak uczniowie aktorstwa odgrywający zadaną etiudę przed nauczycielem: jak Kumaniecki próbowaliśmy brać książkę delikatnie trzema palcami, patrzeć zamyślonym wzrokiem na zadrukowaną kartę, mruczeć „tak, rzeczywiście, tu chyba coś jest nie w porządku” i czekać na iluminację.
Myślę, że dotknęliśmy teraz drugiej zasadniczej cechy osobowości Kumanieckiego jako badacza. Pierwszą była owa instynktowna skłonność do poszukiwania w badanym materiale odpowiedzi na nurtujące go niepokoj e moralne i na niepokój otaczającego go świata. Drugą – technika pracy, silnie zabarwiona artystycznymi zdolnościami i temperamentem. Można zresztą sądzić, że obie w sposób naturalny łączą się ze sobą, i że jedna drugą warunkuje.
4.
Ludzie stykający się z profesorem przelotnie z pewnym zdziwieniem zauważali coś, co zależnie od własnego sposobu patrzenia na bliźnich nazywali próżnością, zarozumialstwem lub pychą. Źródłem podobnych opinii bywały zaskakujące dla nieprzyzwyczajonych sytuacje takie, jak gotowość profesora do oświadczenia ledwie znajomemu reżyserowi, iż zrobił właśnie najlepszą na świecie poprawkę w takim to a takim rozdziale księgi X autora Y, do stwierdzenia, że piękno jego uzupełnień papirusowych szczątków komedii Menandra nie ma sobie równych albo że nie ulega wątpliwości przenikliwa subtelność, z jaką odkrył prawdziwe intencje tego czy innego antycznego mistrza. Ile w tym prawdy, ile anegdoty środowiskowej, trudno mieć pewność. Sądzę jednak, że istotę rzeczy tłumaczy właśnie ów artystyczny sposób opracowywania materiału (niebędący zresztą jedynie rezultatem osobistych uzdolnień i skłonności, lecz należący po trosze do „Nietzscheańskiej” tradycji złotego wieku filologii klasycznej). U malarza albo poety tego rodzaju zachowania nadal nikogo nie dziwią – należą do stereotypu jego sylwetki duchowej; wśród filologów – wraz z pogarszającym się samopoczuciem uprawiających ten zawód – stają się, niestety, coraz rzadsze.
Kumaniecki często i w różnych kontekstach opisywał pracę filologa klasycznego w kategoriach estetycznych. Nie chodzi mi o to, że – zgodnie z poglądem do niedawna powszechnym – tekst artystyczny uważał za najszlachetniejszy przedmiot badań filologicznych. Niezwykłe było, iż często samo rozumowanie – zwłaszcza w zakresie krytyki tekstu – oceniał także ze względu na jego samoistne „piękno”. Tak jak to zwykli robić matematycy i szachiści.
Sam zresztą w późnym wieku, w którym go znałem, był jak z pięknego sztychu: twarz szlachetnie wyrzeźbiona, ręce o długich palcach, które w charakterystyczny sposób splatał nad książką, tworząc, zwłaszcza jeżeli światło padało pod odpowiednim kątem, szczególną magiczną przestrzeń, wyraźnie odczuwaną przez uczniów. Dobrotliwy Kapłan – Strażnik Słowa.
5.
Międzynarodowa pozycja profesora wynikała, jak sądzę, ze skomplikowanego i w sumie szczęśliwego zbiegu okoliczności. Oczywiście, warunkiem, bez którego taki zbieg okoliczności nie miałby żadnego znaczenia były talent i osiągnięcia naukowe. Ale jak w każdym zawodzie, jak w każdej działalności publicznej, bez owego zbiegu okoliczności nie przyniosłyby one tak powszechnego uznania i rozgłosu. Żaden polski filolog klasyczny przed Kumanieckim nie uzyskał podobnej pozycji. Casus Zielińskiego, którego los i tradycje są bardzo szczególne, powinien być z takich porównań wyłączony. Kiedy próbuję zebrać zasadnicze przesłanki tego, co nazwałem szczęśliwym zbiegiem okoliczności, widzę tu koincydencję kilku czynników. Pierwszym było polityczne otwarcie Polski popaździernikowej na Zachód, ważny moment, w którym po Chruszczowowskiej odwilży stała się Polska dla intelektualistów zachodnich atrakcyjnym przedsionkiem do Związku Radzieckiego. W tym okresie nagłego otwarcia drzwi u nas mocno przymkniętych od lat bez mała dwudziestu, w Rosji od lat czterdziestu na głucho zawartych, rola osobowości takiej jak Kumaniecki mogła być i była szczególna. Wprost idealnie nadawał się profesor na mediatora, na reprezentanta polskiej nauki na forum międzynarodowym – na tego, któremu zawiązywać przychodziło nici kontaktów zerwanych lub zamrożonych niemal od pokolenia. W szparze rozwierającej się w żelaznej kurtynie pojawił się oto wytworny swoją galicyjską galanterią Europejczyk w każdym calu, nie tylko doskonale zrozumiały dla ludzi Zachodu i natychmiast przez nich zaakceptowany, ale – co więcej – w atrakcyjny dla nich sposób odrobinę anachroniczny; zatrzymany w kadrze z lat ich młodości. Trochę tak, jak dzisiaj Niemców z RFN wzruszają wiejskie pejzaże NRD lub dawnych Prus Wschodnich, przypominając im czasy dzieciństwa. Był z tego samego pokolenia co oni, a przecież sposobem bycia, poczuciem misji, swoistą pańskością przypominał raczej ich profesorów, niż kolegów ujętych już w biurokratyczne i pragmatyczne rygory życia akademickiego na uniwersytetach Europy rozwiniętego kapitalizmu. Profesor odnosił zatem sukces także dzięki swoim manierom – w głębszym tego słowa znaczeniu. Był Europejczykiem przychodzącym z obszaru, co do którego mniemano, że jest już Azją. Szybko stał się ważną postacią w międzynarodowym ruchu badaczy starożytności. Wybierany do komitetów, prezydiów i zarządów zdecydowanie i taktownie dążył do przywrócenia nauce polskiej godnego miejsca w pejzażu europejskim. Pomagał też otwierać drzwi między innymi krajami socjalistycznymi i nauką zachodnią, zamknięte dłużej niż nasze. Szczególną wdzięczność do dzisiaj zachowali za to dla profesora filologowie NRD, którzy po dziesięcioleciu hibernacji dzięki niemu pojawili się znowu na forum międzynarodowym, choć w części podtrzymując wielkie tradycje Lipska, Berlina i Jeny.
Był więc profesor odpowiednią osobą w odpowiedniej chwili i umiał zrobić z tego użytek. Równocześnie ostatnie dwadzieścia lat życia to okres jego największych osiągnięć twórczych, wywierających silne wrażenie dzięki oryginalności koncepcji, a równocześnie na tyle tradycyjnych metodologicznie, że łatwo trafiały do przekonania, dość konserwatywnych z tego punktu widzenia, badaczy antyku. Przedstawiane w znakomicie skonstruowanych referatach ówczesne poglądy profesora pozostały do dzisiaj w pamięci starszego pokolenia uczonych. Spotykam wciąż jeszcze we Włoszech, Holandii i Niemczech filologów, którzy nie pamiętają publikacji profesora, ale wiernie potrafią powtórzyć tok usłyszanego przed dwudziestu czy trzydziestu laty wykładu.
Uchwyciliśmy kolejny ważny czynnik międzynarodowych sukcesów profesora: posługiwanie się żywym słowem. Inaczej niż większość ludzi w naszym środowisku nadawał wypowiedzi ustnej kształt odmienny niż tekstowi pisanemu, przemawiając z dyskretnie dozowanym kunsztem retorycznym, umiał nawiązać kontakt ze zróżnicowanym audytorium. Nie prymitywizując tez, sprawiał jednocześnie, że docierały one nie tylko do badacza literatury, ale także do archeologa, historyka i prawnika. Wersje publikowane były przeredagowywane i utrzymane całkowicie w kanonach stylu filologicznej wypowiedzi naukowej adresowanej do fachowców.
6.
Nie sposób jednak pominąć jeszcze jednego aspektu posługiwania się przez Kumanieckiego żywym słowem. Jego wymowy łacińskiej.
Mówienie po łacinie na konferencjach naukowych (a nawet traktowanie jej jako języka wykładowego) było jeszcze w latach młodości profesora czymś naturalnym, dopiero po II wojnie światowej zaczęło szybko zanikać. Rzecz więc nie w tym, że Kumaniecki po łacinie mówił – rzecz w tym, jak mówił. Nie, że bardzo dobrze: istotę fenomenu, który próbuję opisać stanowi odmienność łacińskiego krasomówstwa profesora od tej powszedniej techniki przemawiania po łacinie, którą opanował każdy niemal dobry latynista jego pokolenia. Mówił bowiem inaczej – tego zdania były także osoby należące do generacji, w której płynne konwersowanie po łacinie nie uchodziło jeszcze za nic nadzwyczajnego. Osiągał rzecz prawie niemożliwą: oto słuchając, odnosiło się wrażenie, iż bez wysiłku wysnuwa z siebie oryginalne sformułowania ani na chwilę nie przekraczając granic ścisłej klasyczności – zupełnie jakby klasyczna elegancja nie polegała właśnie na wiernym powtarzaniu formuł już niegdyś w martwym dziś języku zapisanych. Kontynuował raczej niż naśladował, budując najczystsze cycerońskie periody, których pierwowzorów próżno by szukać u Cycerona. Nad jego łacińską sztuką oratorską unosił się widomie duch Erazma z Rotterdamu: tworzył wzory zamiast je reprodukować. Pewnego razu, gdy daremnie szukałem w słownikach zwrotu wyczytanego w jego prozie, wyjaśnił mi z całą powagą, iż „tak właśnie rozwija się łacina” (co więcej, zalecił nam to wyrażenie na stylistyce). Brzydził się natomiast tym „użytkowym” żargonem, do którego w ostatnich dziesięcioleciach coraz częściej uciekają się używający łaciny filologowie (w mowie i w piśmie), wprowadzając łacińskie wyrazy w składniowe koleiny języka ojczystego.
Anatomię tego sposobu mówienia po łacinie miałem okazję poznać, kiedy uczył nas stylistyki. Nikogo jednak nie był w stanie nauczyć tego, co było darem. Tak więc Kumaniecki mówił po łacinie (i pisał) w sposób, który nie krępował jego myśli i nie narzucał mu szkolnej dykcji, przeciwnie – doskonale służył subtelnym rozważaniom, także na tematy nigdy przez starożytnych nie poruszane. Dodam jeszcze, że starsi przyjaciele profesora wspominali (ja tego nigdy nie słyszałem na własne uszy), że umiał przemawiać równie swobodnie w kilku dialektach starogreckich, na życzenie słuchaczy, wybierając w dodatku attycką lub azjańską stylistykę. Wierzę, że robił to znakomicie. Sądzę jednak, że jego łacińskie krasomówstwo miało głębsze przesłanki i dlatego właśnie poświęciłem mu tak wiele uwagi.
Odbija się w nim – tak jak w sposobie dobierania tematów i w upodobaniu do hermeneutycznej w istocie lektury antycznych tekstów – szczególne poczucie więzi duchowej z pokoleniami schyłku Republiki Rzymskiej. Myślę, że istniał prawdziwy intuicyjny kontakt między czytelnikiem takim, na jakiego ukształtował siebie Kumaniecki i ludźmi, którzy pisali i czytali książki gdzieś między zamordowaniem Grakchów a okresem dojrzałych rządów cesarza Oktawiana Augusta. Mówił ich językiem, bo to był po części jego własny język; pozwalał sobie na intuicyjną lekturę, bo te książki były pisane także dla niego.
7.
Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że Kumaniecki był jedynym znanym mi filologiem, którego – jeśli mówił o ludziach, sprawach i tekstach tego okresu – słuchało się, odnosząc nieprzeparte wrażenie, że wie, „jak to było”, że zna prawdę, chociaż nie zawsze może ją udowodnić. Taką prawdę, której nie sposób dociec na zasadzie dedukcji: trzeba tam być, trzeba być przy tym.
Ten szczególny związek między badaczem i przedmiotem jego badań ulegał, moim zdaniem, zerwaniu, kiedy profesor przechodził na obszar niektórych innych zjawisk w antycznej literaturze i kulturze. Kiedy pisał o Homerze, był nadal wyśmienitym fachowcem, dociekliwym intelektualistą, subtelnym czytelnikiem uzbrojonym we wspaniałą znajomość starożytnych języków – ale gasła ta szczególna siła, którą dawała mu zdolność duchowego obcowania z przeszłością. Psychika autora Iliady i Odysei, podobnie jak psychika wielu pokoleń archaicznych czytelników tych poematów, nie były Kumanieckiemu bliskie (jak nie były bliskie Eliotowi); czytał je oczyma Cycerona i Wergiliusza bardziej niż tych rycerzy-rozbójników, którzy przysłuchiwali się recytacjom aojdów. Umiał wielostronnie i ze znawstwem komentować mieniący się tyloma barwami, zmienny w zależności od optyki patrzącego, zwodniczy świat zamknięty w tej poezji. Ale nie dysponował kluczem do tajemnych drzwi, dzięki któremu stanąłby przed nim otworem wspólny świat autora i jego pierwszych odbiorców. Myślę, że wiedział o tym, i że w gruncie rzeczy chciał raczej uczyć określonej kultury czytania Homera niż czynić odkrycia na gruncie homerologii.
Forma tego eseju i szczupłość miejsca pozwalają tylko na bardzo niewiele przykładów szczegółowych dokumentujących warsztat badawczy portretowanej osoby. Szeroki odbiorca zmusza ponadto do szukania możliwie prostych exemplów. Nie mogę jednak nie spróbować przybliżyć czytelnikom istoty tego wyjątkowego daru, który pozwalał Kumanieckiemu oryginalnie widzieć czytane teksty, a równocześnie sprawiał, że dla pewnego typu i temperamentu badaczy widzenie to pozostanie na zawsze dziwacznym i subiektywnym. O Cyceronie dość już powiedziano, niech więc za dowód posłuży Horacy.
Profesor całe życie myślał o napisaniu czegoś w rodzaju pamiętnika Horacego. W późnych latach życia opowiadał mi o tych projektach i mówił też, że nie będąc poetą, nie znajdzie być może właściwego kontaktu z tematem. Raz jeszcze potwierdza się pogląd, iż decydującym warunkiem podjęcia tematu było dla niego w tym okresie swoiste utożsamienie się z twórcą. Natomiast pisał Kumaniecki od czasu do czasu interpretacje poszczególnych utworów Horacego, wybierając takie, które posiadały szczególnie skomplikowaną i zagadkową strukturę. Wśród nich znajdował się wiersz (Ad Plancum) zawsze niepokojący nowożytnych filologów i traktowany jako przykład rzadkiej u Horacego nieodpowiedniości formy i treści, braku głębokiego związku między strukturą obrazowania i budową formalną poematu. Kumaniecki napisał interpretację zupełnie sprzeczną z całą tradycją badawczą, dowodząc, że miejsca, w których dzisiejszy filolog dopatruje się niespójności zamysłu artystycznego, czytelnik, dla którego przeznaczony był utwór pierwotnie, wypełniał bardzo określoną treścią. Pojawiały się przed jego oczyma konkretne postaci życia publicznego, w których losie wyrażał się określony dylemat moralny, problem politycznej lojalności i zdrady, problem moralności ludzkiej i moralności „państwowej”. Z takiego, prawie Greene’owskiego dylematu rodzą się potem strumienie obrazów, przenoszących pierwszy – publicystyczny i aktualny – impuls na płaszczyznę mitologiczną i literacką. To odtworzenie przez Kumanieckiego pierwotnego odbioru pierwszej warstwy znaczeń porządkowało w zdumiewający sposób całą kompozycję. Dla człowieka myślącego dziś kategoriami strukturalnymi (chociaż, formalnie rzecz biorąc, profesor był od tych kategorii daleki) pomysł brzmi bardzo przekonywająco, ponieważ sprawdza się w wielu porządkach lektury; ale dla filologa hołdującego tradycjom pozytywistycznym, wobec braku niepodważalnych „obiektywnych” dowodów, pozostanie dziwacznym urojeniem. I tak właśnie skwitował ostatnio tę interpretację R.G.M. Nisbet w swoim podręcznikowym dziele o pierwszej księdze Pieśni, wierny angielskiemu stylowi czytania Horacego jako dworskiego panegirzysty-gentlemana.
Z całym przekonaniem twierdzę, że odkrycie Kumanieckiego w tym punkcie bierze się z jego wiedzy o realiach życia ludzi, którym przyszło przeżywać ostatnią fazę rzymskich wojen domowych i być świadkami krwawych narodzin nowego systemu politycznego. A wiedza ta brała się nie tylko z książek, lecz także z odczucia swoistej paralelności losu tamtych ludzi i losu pokolenia, które doświadczyło II wojny światowej i (interpretacja powstała w 1946 roku). Warunkiem sukcesu była tu oczywiście gotowość reagowania na tekst poetycki wbrew wszelkiej filologicznej tradycji, odwaga pójścia za głosem własnego instynktu. Tak w Polsce Horacego czytywali tylko poeci – tak go czytywał Norwid.
8.
Potrzeba utożsamiania się z przedmiotem badań sprawiła także, że profesor zamierzał napisać książkę w formie pamiętnika cesarza Augusta. Taki zamiar żywił już na trzydzieści lat przed śmiercią (wskazuje na to zarys opublikowany w 1948 roku) i próbował go realizować w ostatnich trzech latach życia. Rozpoczęta książka (kilkadziesiąt stron rękopisu) pisana jest w pierwszej osobie. Powstawała, jak sądzę, z pragnienia sformułowania myśli zrodzonych w toku tak długiego obcowania duchowego z ludźmi uczestniczącymi w wielkim i krwawym przełomie końca Republiki Rzymskiej i narodzin Cesarstwa, a zarazem z potrzeby przemyślelnia własnych doświadczeń jako obserwatora równie brutalnego eksperymentu budowania nowego ustroju. Sam żyjąc w czasach końca pewnego świata, chciał przypomnieć, że rozpad odwiecznego ładu i załamanie się dotychczasowego systemu wartości może czasem prowadzić do odrodzenia, czy też do powtórnych narodzin godnego szacunku porządku moralnego. Pisanie zamierzonej książki szło jednak profesorowi niesporo. Wydaje mi się, że nie tylko wiek i słabnące siły stały mu na przeszkodzie. Myślę, że profesorowi przeszkadzał przede wszystkim brak podobnych przesłanek w otaczającym go świecie.
Po to, żeby rzecz mogła się udać tak, jak udała się w odniesieniu do Cycerona, musiałaby istnieć paralelność osobistych doświadczeń autora i bohatera książki oraz jakaś odpowiedniość między rzeczywistością, w której poruszali się autor i jego czytelnicy i rzeczywistością opisywaną. Ani jedno, ani drugie nie miało w tym wypadku miejsca. Oktawian August pociągał Kumanieckiego dzięki pewnym cechom swojego usposobienia. Szczególny rodzaj humanitaryzmu, z upływem czasu coraz bardziej widoczny w sposobie sprawowania władzy przez tego cesarza, jego konstruktywny program polityczny, mecenat artystyczny przynoszący wspaniałe rezultaty – to wszystko odpowiadało zarówno wrodzonej łagodności i głębokiej humanitas Kumanieckiego, jak i jakiejś jego prywatnej wizji „dobrych rządów”. Ale wokoło były świadectwa zupełnie innego typu stosunków między rządzącymi i rządzonymi. Pokolenie rozbitków ocalałych z dziejowej katastrofy (inaczej niż pokolenie Horacego w Rzymie Oktawiana Augusta) nie znajdowało u nas zachęty i pomocy pozwalającej na serdeczne przejęcie się sprawami publicznymi. Dawni rzymscy republikanie i ich dzieci stopniowo coraz bardziej zbliżali się do Princepsa, coraz chętniej godzili się na rolę obywateli „nowego Rzymu”; w PRL przedwojenna inteligencja, żołnierze AK i ich synowie, a z czasem nawet dzieci powojennej elity władzy, w coraz mniejszym stopniu zgadzali się uczestniczyć w poczynaniach rządzących. Brakowało też Kumanieckiemu zasadniczego doświadczenia niezbędnego dla wniknięcia w psychikę Augusta – doświadczenia płynącego z posiadania władzy.
Miałem okazję towarzyszyć jego rozmyślaniom o pewnych fragmentach projektowanej książki i znam brulionowe rzuty kilku rozdziałów. Nie narodziła się jeszcze żadna wyraźna forma zamierzonego dzieła. Ale nawet w tej wstępnej fazie pracy całkiem jasne było dla rozmówcy, w jakim kierunku biegnie główny wysiłek autora: zamiast gromadzić fiszki, wypisy i opracowania, profesor rozmyślał nad źródłami i szukał kontaktu psychicznego z Oktawianem Augustem. Pewnego ranka przywitał mnie wesoło, oświadczając: „już wiem, dlaczego ja tak postąpiłem z tą głową”. Chodziło o głowę Marka Brutusa – o to, że August podobno pozwolił żołnierzom zabawiać się nią tak, jak Semeni Krzeczowskiego bawili się głową Barabasza. Profesor już od tygodnia martwił się tym, że nie może dopasować okrutnego epizodu do swojej wizji psychiki Oktawiana. I tego ranka powiedział „ja” – myśląc: „ja, cesarz August”.
9.
Czasy sprzyjały zapewne bardziej pomysłowi napisania książki pt. Cezar i jego ludzie. Profesor zwierzał się z tego pomysłu, wyrażając opinię, że obserwowanie procesu formowania się elit władzy w systemach hitlerowskim i stalinowskim może być bardzo pomocne przy badaniu mentalności środowiska takiego, jakie gromadziło się wokół Cezara. Nie chodziło mu oczywiście o moralne porównania, lecz o mechanizmy społeczne. Był to jednak tylko pomysł – na jego realizację za mało miał w sobie Kumaniecki instynktów publicystycznych i za dobry charakter.
Dobroć, skłonność do poszukiwania w ludziach dobrych stron charakteru, niechęć do sądzenia bliźnich. Miewano mu takie usposobienie za złe, nie rozumiejąc na przykład niektórych przyjaźni, którym pozostawał wierny, także i wtedy, gdy osobom darzonym przyjaźnią towarzyszyć zaczynało – zapewne słuszne – potępienie opinii środowiskowej. Dla siebie samego nie był jednak wyrozumiały. Głęboko tkwił w nim niepokój moralny. Ten właśnie niepokój dyktował mu, leżącemu w gorączce w czasie ostatniej choroby, pełne obawy pytanie: „zapisali mnie, prawda?”. Dopiero po dłuższej chwili uwierzył zapewnieniom żony i moim, że złe moce nie wykorzystały nocnych godzin słabości i nie zapisały go podstępnie do PZPR.
10.
Kumaniecki programowo głosił jedność nauki światowej i z pogardą odnosił się do tego, co nazywał prowincjonalizmem pewnych nurtów polskiej tradycji filologicznej. Mawiał, że nie po to pokolenie jego nauczycieli, od Morawskiego poczynając, wydobyło polską filologię klasyczną z zaścianka i pchnęło swoich uczniów ku międzynarodowej konkurencji, żeby teraz godzić się na powrót do tego zaścianka, wszystko jedno, czy na życzenie stawiających przeszkody w kontaktach z zagranicą władz, czy ulegając trudnościom materialnym, czy też folgując własnemu lenistwu. Wyśmiewał tendencję do publikowania rozpraw, które „po raz pierwszy w Polsce” poruszają jakiś temat lub stawiają jakąś tezę i z niepokojem obserwował narastanie tego zjawiska. Zachęcał też gorąco uczniów do zajmowania się autorami najważniejszymi: Homerem, Cyceronem, Wergiliuszem, Horacym; tylko kontakt z arcydziełem i tylko konkurencja pierwszorzędnych uczonych przeszłości i współczesności pozwalają osiągnąć utalentowanemu człowiekowi doskonałość zawodową. Nieutalentowani nie interesowali go wcale – pozwalał im pisać, co chcieli, z wrodzoną łagodnością dawał noty dostateczne.
Ten programowy antyprowincjonalizm to była jedna rzecz, a żywe poczucie, że filologia klasycznego w Polsce obowiązuje innego typu partykularyzm, druga. Kontynuował bowiem profesor tradycje wielu pokoleń klasyków podejmujących u nas prace nad literaturą narodową i nad lokalną tradycją intelektualną. Nie twierdził, że podobnie powinien postępować Francuz albo Włoch. Z Krakowa rodem pozytywistyczna idea krzepienia ducha narodowego przez ukazywanie świetnych dokonań Złotego Wieku Jagiellonów jakoś patronowała tu doborowi tematów. W neolatynistyce położył zatem zasługi ogromne – przede wszystkim wydanie Opera omnia Frycza Modrzewskiego i edycja Kallimacha stanowią nieprzemijający dorobek.
Nigdy jednak nie stał się rasowym neolatynistą. Wydania, które wspomniałem, stoją na najwyższym poziomie sztuki edytorskiej: doskonałe czytanie rękopisów, zupełne opanowanie wzorów literackich rządzących składnią cyceronizującej prozy Modrzewskiego i na lirykach rzymskich wzorowanej poezji Kallimacha pozwoliły edytorowi osiągnąć wiele w zakresie ustalenia tekstu i skomentowania jego językowego kształtu. Ale kontekstem historycznym, w którym te teksty funkcjonowały, wyobraźnią i sposobem myślenia ludzi renesansu polskiego, profesor w głębszym sensie nie interesował się. Rozumiał ich o tyle, o ile byli intelektualistami rozmyślającymi nad dziedzictwem klasycznym; rozumiał ich mało tam, gdzie reakcje i wyobrażenia zależały od specyfiki czasu i środowiska. Nie był więc profesor neolatynistą o takim nastawieniu, jakiego oczekuje się dzisiaj od badaczy nowożytnego piśmiennictwa łacińskiego. Pozostawał, sięgając po ten materiał, wyśmienitym filologiem klasycznym udzielającym pomocy przy ściśle filologicznych pracach na obszarze łaciny epok późniejszych.
Doskonale jednak rozumiał atrakcyjność nowej problematyki i popierał ekspansję filologii klasycznej w tym kierunku. Sam na przykład nie tykał prawie źródeł historycznych – epistolografii, okolicznościowej publicystyki, literatury polemicznej – patrzył jednak z zainteresowaniem na tego rodzaju próby i projektował organizowanie zespołów mogących w przyszłości podjąć tego rodzaju zadania na szeroką skalę; od niego przecież pochodzi idea wydania korespondencji Jana Dantyszka, idea, którą obecnie stara się urzeczywistnić, we współpracy z neolatynistami wielu krajów, kierowany przeze mnie zespół pracowników Instytutu Filologii Klasycznej UW.
Na gruncie neolatynistyki zachodnioeuropejskiej brał profesor udział w pomnikowym wydaniu Erazma z Rotterdamu – opublikował osobny tom. Interpretacji z tego zakresu pisywał mało, to, co mówił, utrzymane było w tradycyjnym stylu „pozytywistycznego” historycznoliterackiego opisu. Miał jednak pełne zrozumienie dla nowych prądów, życzliwie patrząc na usamodzielnianie się neolatynistów. Jego przecież uczennicą jest najwybitniejsza neolatynistka w pierwszym pokoleniu powojennych absolwentów polskich uniwersytetów, prof. Maria Cytowska. Jednego tylko, nie bez racji, obawiał się. Powszechnej dezercji filologów klasycznych na obszar nowołaciński i stopniowego obejmowania badań neolatynistycznych przez ludzi nie mających żadnych doświadczeń badawczych ani oryginalnych osiągnięć w latynistyce. Mawiał, że Cycero i Wergiliusz mogą ułatwić rozumienie Modrzewskiego i Kochanowskiego, ich nieznajomość musi to rozumienie uniemożliwiać.
11.
Zawód filologa klasycznego – jak każdą pracę badawczą – można uprawiać na dwa sposoby. Można starać się zgromadzić całą zastaną wiedzę, porządkować ją, klasyfikować, dążyć do zaproponowania najlepszych syntetycznych schematów – tak, żeby innym z owej wiedzy najłatwiej było korzystać. Można też wyruszać na obszary nie zbadane, iść za podszeptem intuicyjnych przeczuć, zawierzać wyobraźni historycznej, ulegać własnej ciekawości. Oba sposoby – jeśli pracownik rzetelny – godne są pochwały. Wybór zależy od usposobienia i temperamentu, od tego, co komu większą sprawia przyjemność. Najczęściej robimy coś pośredniego. Profesor wolał pracować wedle tej drugiej recepty. Dobry przykład stanowi tu Literatura rzymska. Okres Cyceroński (Warszawa 1977). Dzieło to jest podręcznikiem tylko z nazwy. To książka dla uczonych, nie dla uczniów. Fascynujące notatki, w których fachowiec rozpozna zalążki pięknych nowych hipotez, znajdzie twórczą podnietę, odnajdzie drogowskazy prowadzące ku nie zbadanym obszarom. Tam natomiast, gdzie profesor zmuszony był referować stan wiedzy z zakresu, w którym nie prowadził samodzielnych poszukiwań, nudził się aż nadto wyraźnie. Spisywał z byle czego, powtarzał za kim bądź, spieszył się, żeby jak najszybciej wrócić na ścieżki, którymi lubił chodzić. Może zresztą czuł, że nie ma już wiele czasu. Zdążył jeszcze przejrzeć ostatnią korektę dzieła.
12.
Profesor Kumaniecki był żołnierzem. Coraz lepiej znana jest bardzo piękna karta jego działalności okupacyjnej. Pracownik BIP AK (pseudonim konspiracyjny – Kozakiewicz), współinicjator, a od roku 1942 kierownik, centralnej redakcji dywersyjnej akcji „N”, mającej na celu dezinformację i demoralizację wojsk okupacyjnych; żołnierz powstania, współpracownik radiostacji „Błyskawica”. Ze wspomnień i dokumentów widać dowodnie, że odgrywał ważną rolę w budowaniu programu propagandowego Kwatery Głównej; pojawiają się też coraz to nowe dokumenty redagowane, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, pod jego kierunkiem: broszury, ulotki; nawet słowa hymnu bojowego AK są jego autorstwa:
„Naprzód do boju, żołnierze
Polski Podziemnej: Za broń!”
Nietrudno dosłuchać się echa tyrteuszowego w tej pieśni. Żołnierz Polski Podziemnej, profesor tajnego Uniwersytetu, nigdy jednak nie trzymał karabinu w ręku, nigdy też nie słyszałem, żeby odczuwał pokusę strzelania do ludzi. Twardy i w pełni oddany idei walki konspiracyjnej przyglądał się jej jednocześnie oczyma humanisty i doświadczonego znawcy dziejów ojczystych. Mówił mi, że wiadomość o przedwczesnym wybuchu powstania na Żoliborzu dotarła do Kwatery Głównej w jego obecności i że reakcja zebranych wywarła na nim wstrząsające wrażenie: stanął mu w oczach raport składany przez kurierów przedstawicielom Centralnego Komitetu w ową noc styczniową roku 1863. Tam także padły podobno słowa „Boże, więc już się tego nie da odwołać!”
Nie bił się z bronią w ręku, ale wojną całe życie interesował się gorąco. Być może ta ciekawość zrodziła się pod wpływem oficerskiej kariery ojca w latach I wojny światowej, ale zapewne głównie nad gazetami studiowanymi w latach 1914–1920. Poszczególne kampanie Wielkiej Wojny znał Kumaniecki doskonale i do końca życia gromadził dokumenty naświetlające tamte wydarzenia. W pewnym sensie bitwy I wojny miał żywiej w pamięci niż bitwy II wojny światowej. Gromadził też i studiował literaturę pamiętnikarską i dokumenty dotyczące wszystkich powstań polskich. Miałem w latach 1974–1977 pełny przegląd jego lektur, ponieważ – jak już wspomniałem – wymienialiśmy się tomami z naszych zbiorów. Aspekty militarne powstań interesowały go bardzo żywo i studiował ze znawstwem terenowe plany operacyjne. Opowiadam o tym nieco szerzej, bo uderzający jest zupełny brak jakichkolwiek prac naukowych profesora dotyczących batalistyki starożytnej. Nie komentował tego rodzaju tekstów (z wyjątkiem Cezara) i nie kładł żadnego nacisku w swoich wykładach na wydarzenia militarne. Chłopcy byli zwykle rozczarowani, kiedy, mówiąc o Cezarze i Pompejuszu, Oktawianie i Antoniuszu, ledwie dotykał wielkich kampanii i wielkich bitew. Czy obchodziły go tylko bitwy, w których szło o Polskę? Czy też czuł się tutaj amatorem? A może gdzieś w podświadomości wyznawał pogląd, że po tej ostatniej wojnie trzeba kształcić ludzi do pokoju? W jego składanych jako serwituty w latach 50. przemówieniach okolicznościowych, nuta pochwały pokoju brzmi autentycznie. Być może jednak w książce o cesarzu Auguście zamierzał po raz pierwszy w swojej twórczości opisać dokładnie dużą bitwę. Byłoby nią Akcjum; dobry punkt obserwacyjny dawała tu profesorowi narracja w imieniu Oktawiana, który był, jak wiadomo, amatorem w dziedzinie wojskowości. Wizja tej bitwy towarzyszyła mu też w ostatnich dniach choroby, w osobliwy sposób mieszając się z obrazami inwazji Anglików na Dardanele w roku 1915.
13.
Za bardzo ważną książkę w dorobku Kumanieckiego uważam jego przekład Wojny Peloponeskiej Tukidydesa. Przekład (wydany w 1953 roku) powstał w latach okupacji. Z jednej strony należy do najlepszych w dziejach literatury polskiej prób oddania toku greckiej prozy klasycznej w naszym języku, z drugiej jest ważny jako świadectwo wspólnego dla całego pokolenia zafascynowania dziełem opowiadającym o wielkim kryzysie cywilizacji śródziemnomorskiej. Obok Jerzego Stempowskiego, Arnolda Toynbee, nieco młodszego Czesława Miłosza, jest tu Kumaniecki reprezentantem tych przedstawicieli europejskiej elity intelektualnej, którzy przez Tukidydesa odczytywali mane-tekel-fares Europy.
Spróbuję teraz bardzo krótko zebrać to, co stanowi odpowiedź na zadane na wstępie pytanie. Pytałem, na czym polega dominująca rola Kumanieckiego w powojennej polskiej filologii klasycznej. Odpowiedź brzmi: na indywidualności niezwykle harmonijnie łączącej doskonały warsztat filologiczny z talentem artystycznym, a oba osadzone na fundamencie prawego charakteru i umiejętności szerokiego widzenia rzeczy. Lepiej znał języki klasyczne od wielu, a od tych, którzy znali je równie dobrze, lepiej znał życie, a od tych, którzy i życie znali – był bardziej uzdolniony. Drugie pytanie brzmiało: jaki jest zasadniczy wątek twórczości naukowej Kumanieckiego. Myślę, że przebiega on od podejmowanych z inspiracji Morawskiego, Zielińskiego i Sinki prac nad „rudymentarnymi” pierwiastkami w spuściźnie antycznej, poprzez okres nie bardzo jasno sformułowanych poszukiwań lat 30.; w czasie okupacji przychodzi próba charakteru, niepomiernie poszerza się zakres doświadczeń, pogłębia życie duchowe; praca badawcza profesora stanie się odtąd wyraźnie ekspresją osobowości. Główny nurt tej twórczości przebiega dalej od przekładu Tukidydesa, poprzez książkę o Cyceronie, ku wydaniu De oratore, i jeszcze dalej – do nigdy nie napisanej spowiedzi cesarza Augusta. Pozostało pytanie o aktualność tego dorobku.
14.
Kazimierz Kumaniecki był wielkim uczonym. Mam nadzieję, iż z tego, co wyżej napisałem, wynika dostatecznie jasno, w czym upatruję znamion tej wielkości i jakie widzę jej ograniczenia. Siłą jego twórczości było – moim zdaniem – jej uwarunkowanie autentycznym przeżyciem: własna reakcja intelektualna i emocjonalna na współczesność łączyła się tu ze zdolnością do osobliwego „współczucia” z wielkimi duchami przeszłości. Obok ciekawości badawczej współkierowała jego pracą potrzeba dania wyrazu własnym rozterkom moralnym; „organiczna” – jak u artysty – potrzeba wypowiedzenia siebie, niesprzeczna z wolą odnalezienia prawdy ukrytej w materiale: dla niego w tekście, jak dla rzeźbiarza w kamieniu. Wszystko to jakże jest niepodobne do rzemieślniczo-urzędniczego sposobu pojmowania swojej profesji właściwego większości osób uprawiających w ostatnich dziesięcioleciach nie tylko zawód filologa klasycznego, ale i wszelką filologię.
Promieniowanie takiego uczonego za życia bardzo silne, musi być słabsze, kiedy człowieka nie staje i obcować można już tylko z jego tekstami. Nagłe zgaśnięcie szczególnej aury, jaka otacza tego typu osobę, stanowi dla otoczenia silne przeżycie, którego nieuniknionym składnikiem jest uczucie zdziwienia: czyżbyśmy ulegali złudzeniu? Może on wcale nie był taki nadzwyczajny...
To jest reakcja naturalna, pojawiająca się prawie natychmiast po śmierci mistrza (słyszałem takie wątpliwości wypowiadane już na uroczystej sesji poświęconej pamięci zmarłego jesienią roku 1977). Nie wynika ona zwykle, a w każdym razie nie głównie, z mówienia na głos tego, czego nie odważano się mówić, póki był obecny; nie tłumaczy się też rozgrywkami personalnymi między spadkobiercami i ich konkurentami z innych środowisk i szkół. To przede wszystkim znak, że twórczość dobiegła końca i że rozpoczyna się trudna próba czasu; sprawdzian tego, w jakim stopniu tezy badawcze i płynące z nich inspiracje potrafią żyć nadal, jaką pozycję wywalczą sobie w konfrontacji z nowymi poglądami i tezami w świadomości nie uczniów już, lecz czytelników. Z początku wydaje się zawsze, w obliczu tak niekorzystnej zmiany sytuacji, że dzieło uczonego znosi tę próbę źle. Już jednak z dystansu niewielu lat perspektywa może ulec zmianie. Dziś, w dwanaście lat po śmierci autora, wydaje się, iż – jak dotąd – upływ czasu nie pozbawił wartości żadnej ważnej części dorobku Kumanieckiego.
W jakim sensie? Piśmiennictwo naukowe prawie nie ma szans na długie pozostawanie atrakcyjną lekturą, na wielokrotne wstawanie z martwych, właściwe tekstom literackim mającym Proteusową zdolność odmieniania znaczeń wedle upodobania i gustu potomnych. Piśmiennictwo to może zachowywać wartość przede wszystkim w tym sensie, że poglądy w nim prezentowane mogą nadal cieszyć się uznaniem, a także w tym, że rozumowanie autora może długo działać pobudzająco na prowadzących badania w danej dyscyplinie, nawet jeżeli ci nie podzielają jego poglądów. Twórczość Kumanieckiego jest cenna z obu punktów widzenia.
Książka Cyceron i jego współcześni przetłumaczona na włoski (Cicerone e la crisi della Republica Romana, Rzym 1972) rozpoczęła drugie życie w konkurencji z najlepszymi monografiami podobnego typu opublikowanymi w wiele lat po niej na Zachodzie (m.in. M. Gelzer, Wiesbaden 1969; D.R. Shackleton Bailey, Londyn 1971; D. Stockton, Oxford 1971; K. Buchner, Darmstadt 1971; P. Grimal, Paryż 1986). Pozycja książki Kumanieckiego jako „kamienia milowego na tym szlaku badań o tak zasadniczym znaczeniu” (wedle wyrażenia autora wstępu do jej przekładu, nestora latynistów włoskich, Ettore Paratorego) jest ugruntowana.
Studia tekstologiczne nad De oratore oraz sama edycja tego dzieła po kilkudziesięciu entuzjastycznych recenzjach stały się niemal od razu klasyką tego kierunku w sztuce edytorskiej; coraz wyraźniejsze przesuwanie się zainteresowań badaczy z rekonstrukcji tekstu antycznego na dzieje jego transmisji nie pozbawią ich tego statusu, choć zmniejszą chwilowo grono potencjalnych naśladowców.
Natomiast prace nad utworami Cycerona zachowanymi we fragmentach (mowy, Konsolacja) muszą się dziś wydawać wręcz prekursorskie, wobec zapału, z jakim podejmuje się ostatnio próby zbudowania całościowego opisu niezachowanej lub zachowanej w ułamkach twórczości Cycerona (por. prace J.W. Crawford).
Wydania Modrzewskiego i Erazma z Rotterdamu są powszechnie uznawane za nadal odpowiadające – z filologicznego punktu widzenia – coraz surowszym kryteriom wypracowanym przez, zdecydowanie w ostatnich kilkunastu latach kształtującą swoją odrębną metodologię, międzynarodówkę neolatynistów. Na tym samym polu prace nad Filipem Buonacorsi wyprzedziły badania włoskie i pozostają jednym z najważniejszych po wojnie osiągnięć polskich studiów nad humanizmem europejskim; wydają się też dobrze przygotowanym fundamentem, na którym dzięki wysiłkom kilku uczelni włoskich powstawać obecnie może nowe, pełne wydanie dzieł Kallimacha.
Niespodziewaną aktualność (i atrakcyjność metodologiczną) zaczynają przejawiać nawet niektóre odrzucone w pierwszej chwili interpretacje pieśni Horacego (ze względu na wspomnianą wyżej śmiałą próbę odtworzenia odbioru właściwego pierwszemu pokoleniu czytelników).
Prace na polu grecystyki (nie myślę tu o studiach nad Homerem, które charakteryzowałem wyżej) i bizantynistyki, prawie w całości należące do młodzieńczej twórczości Kumanieckiego (powstałe zatem przed sześćdziesięciu mniej więcej laty), znalazły uznanie badaczy wkrótce po ukazaniu się. Najważniejsze zaś wnioski wynikające z tych prac weszły (za pośrednictwem filologów niemieckich) na stałe do kanonu podręcznikowej wiedzy o dziejach tych literatur lub stały się pożywką dla dalszych dociekań. Szczególnie należy tu przypomnieć badania profesora nad językiem tragików, nie zapominając, że na nowe tory pchnął studia w tym zakresie dopiero rozwój teatrologii w drugiej połowie naszego wieku. Warto też podkreślić, że pomimo porzucenia badań bizantynistycznych przed ukończeniem trzydziestego roku życia, pozostaje Kumaniecki jednym z niewielu Polaków, których osiągnięcia w tej, coraz powszechniej dziś uprawianej, specjalności cytowane bywają w poważnych kompendiach.
Zajmowaliśmy się w tym eseju prawie wyłącznie ściśle naukową twórczością Kumanieckiego. Myśląc o trwałości jego dorobku trzeba jednak pamiętać także o dużej odporności na upływ czasu, jaką wykazują jego przekłady, zwłaszcza z greki. Widać już, że przynajmniej Tukidydes ma zapewnione miejsce wśród arcydzieł naszej sztuki translatorskiej. Godna uwagi jest też nie przemijająca użyteczność głównego dzieła popularyzatorskiego profesora (z natury przecież przeznaczonego do krótkiego trwania). Historia kultury Grecji i Rzymu pozostaje bowiem (po trzydziestu latach!) jedną z niewielu nieliterackich książek, które zdolne są podsycać ledwie pełgający płomyk pamięci o śródziemnomorskich korzeniach naszej cywilizacji w naprawdę szerokich kręgach współczesnej inteligencji polskiej, nie uciekając się do tanich fajerwerków lub skutecznej tylko na krótką metę dziennikarskiej wulgaryzacji.
Tak tedy wydaje się, że prawie każdy wysiłek twórczy profesora, który doprowadzony został do fazy sformułowania w druku rezultatów, pozostawił trwały ślad w dziejach filologii klasycznej XX wieku. Piękne świadectwa niezwykłego talentu rozrzucone zostały bardzo szeroko na ogromnych obszarach badań nad greckim i łacińskim piśmiennictwem różnych epok i środowisk. Każdy niemal tekst, który Kumaniecki zdecydował się opublikować, to świadectwo w pełni ukształtowanego, oryginalnego poglądu, dla którego autor znalazł przekonywające sformułowanie. Dotykając bardzo różnego materiału, zmieniając chętnie czasy, autorów, języki i gatunki literackie, powstrzymywał się – jak widać – profesor od publikowania rzeczy niedomyślanych i wyjątkowo odporny był na pokusy uprawiania okolicznościowej paranauki oraz na zachęty, jakich nam dzisiejszy świat nie szczędzi, namawiając uczonego-humanistę do rezygnacji ze stawiania sobie surowych wymagań na rzecz łatwiejszego porozumienia z mało wymagającą publicznością.
15.
Twórczość naukowa Kumanieckiego nie zajmie jednak w dorobku nauki światowej miejsca takiego, jakie zajmuje w nim twórczość Tadeusza Zielińskiego. Nie przedstawił bowiem profesor żadnej z gruntu nowej tezy metodologicznej: nie otworzył zatem żadnych drzwi, przez które przechodzić by mogły tłumnie gromady naśladowców. Chodził własnymi drogami, które wedle upodobania wytyczał; część z nich nie nadaje się dla nikogo innego, niektórymi przyzwyczaił chodzić swoich uczniów. Ta natomiast aura wielkości, która emanowała z osoby, ten szczególny wpływ, którego doświadczało się w obcowaniu bezpośrednim... z tego wszystkiego po śmierci mistrza pozostać może jedynie nikły odblask w pamięci i w sercach.
Ci, którzy nie mieli nigdy podobnego nauczyciela, skłonni są podejrzewać, że blask, który człowiek nosi w sobie i który gaśnie wraz z nim, jest raczej złudzeniem obserwatora niż znakiem wielkości; że; nawet jeśli bywa rzeczywisty, przez swą nietrwałość mało się liczy w rachunku dokonań życiowych „nauczyciela akademickiego”. Przed taką kaleką wizją losu i zadań uczonego, nas, uczniów Kazimierza Kumanieckiego, uchroniło stałe i codzienne obcowanie z nim. W Polsce powojennej, w środowisku filologów klasycznych – w każdym razie w okresie, w którym ja studiowałem – nie było już zapewne nikogo innego, kto mógłby spełnić podobną rolę.
Powyższy tekst stanowi przedruk mojego artykułu opublikowanego w roku 1991. Po ćwierćwieczu mój stosunek do tego tekstu dobrze ujmuje przedrukowany poniżej ustęp z – opartej na badaniach archiwalnych – analizy roli Kazimierza Kumanieckiego w polskiej kulturze akademickiej z roku 20121:
Po raz pierwszy próbę zrozumienia roli Kazimierza Kumanieckiego w dziejach polskiej filologii klasycznej podjąłem przeszło 20 lat temu, w niezwykłej chwili historycznej: był to styczeń i luty roku 1989, toczyły się negocjacje wokół Okrągłego Stołu pomiędzy odrodzoną „Solidarnością” i stroną rządową, zmiany wisiały w powietrzu, choć niewielu przewidywało, że to ostatni rok dominacji partii komunistycznej w Polsce.
Środowisko klasyków przygotowywało w takiej atmosferze książkę prezentującą sylwetki najwybitniejszych przedstawicieli nauk o antyku działających w Uniwersytecie Warszawskim od chwili jego odnowienia w roku 1916, po wycofaniu się Rosjan z miasta. Mnie przypadło nakreślenie sylwetki mojego Mistrza. Swoje studium zorganizowałem wokół pytania o źródła szczególnej pozycji, jaką Kazimierz Kumaniecki zajmował od wojny do końca życia w środowisku polskich filologów klasycznych; poszukiwałem też ciągłości między jego okupacyjną działalnością w podziemiu antyniemieckim i antykomunistycznym, a celami, jakie sobie stawiał, pracując w Polsce powojennej. Towarzyszył temu namysł nad przyczynami, dla których mógł odnieść sukces w nowym systemie nie posuwając się – wedle zgodnych świadectw przyjaciół i w poczuciu uczniów – do żadnych znaczących gestów popierania tego systemu.
Tezy, które wtedy postawiłem, były głównie intuicyjne, nie wynikały ze znajomości dokumentów, lecz z bliskiego kontaktu osobistego i z obserwowania sposobu i skutków działalności Profesora w środowisku. W dużym stopniu był to zatem obraz świadomie subiektywny. Nie ukrywałem, jak trudno być świadkiem bezstronnym, będąc zarazem głęboko zaangażowanym emocjonalnie uczniem; w zakresie „oral history” ograniczałem się wówczas do osób z kręgu warszawskiego oraz do pamięci rodzinnej. Dziś, gdy mamy dostęp do archiwów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i Służby Bezpieczeństwa (znajdujących się obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej), moje ówczesne intuicje znalazły w zasadzie potwierdzenie.
Wybrana literatura
Axer J., Profesor Kazimierz Kumaniecki – edytor, „Przegląd Humanistyczny” 1989, nr 3, s. 153–157.
Cytowska M., Szelest H., K.F. Kumaniecki w sześćdziesięciolecie urodzin i czterdziestolecie pracy naukowej, „Eos” 1966, R. 56, s. 23–28.
Cytowska M., Szelest H., Kazimierz Kumaniecki jako latynista, „Meander” 1977, R. 32, s. 465–487.
Domański J., Profesor Kazimierz Kumaniecki 1905–1977, „Więź” 1977, nr 11, s. 14–24.
Grzesiowski M., Nad Horacym, „Meander” 1977, R. 32 s. 497–503.
Jurewicz O., Kazimierz Feliks Kumaniecki. 30 lat pracy naukowej i dydaktycznej, „Życie Szkoły Wyższej” 1957, R. 12, s. 63–66.
Jurewicz O., Kazimierz Feliks Kumaniecki w 30 rocznicę pracy naukowej i dydaktycznej, „Eos” 1959, R. 49, z. 2, s. 25–44.
Jurewicz O., K.F. Kumaniecki. Zum 30. Jahrestag seiner wissenschaftlichen und didaktischen Tatigkeit, „Das Altertum” 1959, t. V, s. 248–256.
Jurewicz O., Kazimierz Kumaniecki (Sylwetki naukowe członków PAN), „Nauka Polska” 1964, R. 12, s. 68–73 (w wersji angielskiej „Review of the Polish Academy of Sciences” 1964, nr 1, s. 61–63; w wersji rosyjskiej „Zurnal PAN” 1964, z. 1, s. 61–62).
Jurewicz O., Kazimierz Feliks Kumaniecki w życiu nauki, działalności popularyzacyjnej i społecznej, [w:] C.F. Kumaniecki, Scripta Minora, Wrocław-Warszawa-Kraków 1967, s. XIV-XLI.
Jurewicz O., Kazimierz Feliks Kumaniecki, Filolog – Humanista – Nauczyciel – Organizator nauki (18 V 1905 – 3 VI 1977), „Przegląd Humanistyczny” 1984, s. 75–102 (tu najpełniejsza bibliografia prac profesora).
Jurewicz O., Spis prac prof. dra Kazimierza Kumanieckiego (za lata 1926–1967), „Eos” 1966, R. 56, z. 1, s. 26–38;
Kurzynina B., Sadurska A., Życie i dzieło K. Kumanieckiego, „Archeologia” 1978, R. 29, s. 151–152.
Mańkowski J., Talentem, pracą, sercem, „Meander” 1967, R. 12, s. 369–391.
Michałowski K., Wspomnienie o Kazimierzu Kumanieckim, „Meander” 1977, R. 32, s. 1–5.
Plezia M., Prace Kazimierza Kumanieckiego nad literaturą łacińsko-polską, „Meander” 1977, R. 32, s. 479–486.
Starowieyski M., Amicus inter amicos (Wspomnienie o Profesorze Kazimierzu Kumanieckim), „Znak” 1977, nr 11/12, s. 1440–1448.
Steffen W., Kazimierz Feliks Kumaniecki, 1905–1977, „Nauka Polska” 1977, R. 25, s. 215–218.
Steffen W., Kazimierz Kumaniecki jako hellenista, „Meander” 1977, R. 32, s. 451–464.
Steffen W., Praefatio, [w:] C.F. Kumaniecki, Scripta Minora, s. IX-XIII.
Steffen W., Kazimierz Feliks Kumaniecki, „Eos” 1979, R. 67, s. 5–44.
Verdiere R., Preface, [w:] Ciceroniana. Hommages a Kazimierz Kumaniecki, red. A. Michel, R. Verdiere, „Roma Aeterna” IX, Leiden 1975, s. VII-X, s. 1–9.
*Tekst opublikowany pierwotnie w: W kręgu wielkich humanistów. Kultura antyczna w Uniwersytecie Warszawskim po I wojnie światowej, red. I. Bieżuńska-Małowist, Warszawa 1991, s. 90–113.
1Czas próby (Znaczenie Kazimierza Kumanieckiego dla losów filologii klasycznej w PRL), „Przegląd Humanistyczny” 2012, nr 6, s. 3–19 (wersja angielska: Kazimierz Kumaniecki and the Evolution of Classical Studies in the People’s Republic of Poland, [w:] Classics and Communism. Greek and Latin behind the Iron Curtain, red. G. Karsai, G. Klaniczay, D. Movrin i E. Olechowska, Ljubljana-Budapest-Warsaw 2013, s. 187–211).