Janusz Pelc

Urodzony 5 IX 1930 w Warszawie. Studia polonistyczne na UW, doktorat i habilitacja tamże. Profesor UW (1981). Kierownik Zakładu Literatury Staropolskiej i Oświecenia w Instytucie Literatury Polskiej (od 1981). Wykładowca Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, Uniwersytetu w Brukseli i UŁ.

Historyk literatury i kultury polskiej, badacz literatury renesansu, zwłaszcza twórczości Jana Kochanowskiego oraz literatury XVII w. Pracownik Instytutu Badań Literackich PAN (od 1952), założyciel i kierownik Pracowni Literatury Renesansu i Baroku.
Członek TNW (1982), PAU (1991), polskiego oddziału PEN-Clubu.
Redaktor serii „Problemy Literatury Polskiej” (1972–1978). Edycje krytyczne poezji Jana Kochanowskiego, Zbigniewa Morsztyna i Szymona Szymonowica. Redaktor naczelny interdyscyplinarnego czasopisma „Barok”.
Zmarł 9 V 2005 w Warszawie.

Jan Kochanowski w tradycjach literatury polskiej, Warszawa 1965; Zbigniew Morsztyn, arianin i poeta, Wrocław 1966; Jan Kochanowski. Szczyt renesansu w literaturze polskiej, Warszawa 1980; Europejskość i polskość literatury naszego renesansu, Warszawa 1984; Słowo i obraz. Na pograniczu literatury i sztuk plastycznych, Kraków 2002.

T. Kostkiewiczowa, Janusz Pelc (1930–2005), „Rocznik Towarzystwa Naukowego Warszawskiego” 2005, nr 68.

ELŻBIETA MARIA KAUER-BUGAJNA

JANUSZ PELC

1930–2005

 

[...] życie tylko wtedy ma sens, kiedy się je przemienia po trochu w coś, co jest poza nami. Śmierć ogrodnika w niczym nie zagraża drzewu. Ale jeśli drzewo będzie zagrożone, ogrodnik umiera dwukrotnie

(Antoine de Saint-Exupery, Twierdza)

Dnia 9 maja 2015 roku przypadła 10. już rocznica śmierci prof. Janusza Pelca, historyka literatury staropolskiej i kultury epok dawnych, długoletniego pracownika Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk i Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zgodnie z rocznicową i funeralną konwencją należałoby w tym miejscu przedstawić wyczerpujący wykaz jego naukowych dokonań, skrupulatnie wyliczyć instytucje naukowe, z którymi był związany, wskazać inicjatywy badawcze, które przedsiębrał i którym patronował, wymienić choćby w zarysie najważniejsze publikacje jego autorstwa.

A naukowe curriculum vitae Pelca przedstawia się imponująco, więc jest co przedstawiać, wyliczać i wymieniać – i robić to trzeba, bo nieuchronny upływ czasu sprawia, że dokonania tych, którzy odeszli, zaczynają być postrzegane jako wielkie co prawda i godne szacunku – lecz zarazem przynależne do innej rzeczywistości, która odeszła z tymi, których już z nami nie ma; którą przywracamy na chwilę – w przypisach, odsyłaczach, zestawieniach bibliograficznych, by jednak przez dyskurs z nieobecnymi przedstawić nie tyle ich, ile nasze własne myśli, dokonania i ustalenia. To zapewne nieuchronna kolej rzeczy, ale w pędzie „lotnych czasów”, które dziś Tytan gna bodaj jeszcze szybciej, niż w czasach Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, tym bardziej warto zatrzymać się i spotkać. Nie z biogramem; z człowiekiem. Nie tylko dlatego, że nasza tradycja i kultura nakazują nam uczcić, upamiętnić, okazać szacunek. Także i dlatego, żeby – czyniąc zadość obyczajowi – zarazem naprawdę uobecnić nieobecnego.

Profesor Pelc, warszawiak z urodzenia, przedstawiciel młodszego o dekadę od „Kolumbów” pokolenia, które w momencie wybuchu II wojny światowej było u progu swej edukacji szkolnej, a w chwili jej zakończenia miało kilkanaście lat, naznaczonych tragedią okupacji hitlerowskiej, ukończył studia polonistyczne na UW. Jak wspomina prof. Teresa Kostkiewiczowa, która poznała Pelca, będąc studentką pierwszego roku polonistyki – profesor, wtedy jeszcze również będący studentem, opiekował się wydziałowym Naukowym Kołem Polonistów. Młodszym kolegom nie tylko służył pomocą w debiutanckich pracach naukowych, lecz także autentycznie wspierał ich w przeróżnych życiowych kłopotach, których nie brakowało w trudnej, powojennej rzeczywistości1. Jako przewodniczący Koła – a także później, jako wykładowca, promotor, redaktor, edytor – Pelc konsekwentnie unikał jakiejkolwiek ideologizacji pracy naukowej. Niezależny wobec sugerowanej, a czasem przecież narzucanej „jedynej słusznej” metodologii zachował tę cechę aż do końca. Nie należał do żadnej partii politycznej, nie umizgał się do „czynników opiniotwórczych”, nie brylował na salonach. Przez ponad 50 lat aktywnej pracy naukowej udało mu się zachować wolność i niezależność myśli i przekonań.

Już w czasach studenckich, jako przewodniczący Koła Naukowego, wykazywał niezwykle cenną, a przecież dość rzadko spotykaną zarówno wtedy, jak i dziś, cechę osobowości. Nie rywalizował. I nie postrzegał koleżanek i kolegów jako potencjalnych rywali. Kostkiewiczowa wspomina, że studentów szczególnie zainteresowanych pracą badawczą bez wahania kontaktował ze swoim ówczesnym promotorem, prof. Kazimierzem Budzykiem, by pod kierunkiem tego wybitnego uczonego również i oni rozwijali swoje zainteresowania naukowe i umiejętności badawcze, co w efekcie zaowocowało powstaniem w 1956 roku Katedry Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki UW. Tę ważną umiejętność wspierania innych i skutecznego tworzenia grup badawczych, połączonych wspólną pasją i życzliwymi więzami, Pelc przejawiał przez całe życie i zachował ją do końca.

Z młodymi adeptami staropolszczyzny, uczęszczającymi do niego na ćwiczenia, a potem na seminaria, rywalizować wszak zupełnie nie musiał – potrafił jednak dostrzec w wielu z nas coś, czego istnienia sami pewnie byśmy nie podejrzewali, a potem utrwalić to i pielęgnować, wprowadzając nas w życie naukowe z poszanowaniem naszej kruchej i niepewnej autonomii. Pojęcie „zespołu”, które dziś często jest tylko administracyjnym określeniem jednostki badawczej, traktował absolutnie poważnie i dosłownie. Nie musieliśmy być „klubem przyjaciół”, choć przyjaźnie i życzliwe więzi wśród ludzi przejawiających podobne pasje i wyznających wspólne wartości oczywiście się zawiązywały (i większość z nich trwa do dziś). Musieliśmy wszakże darzyć się wzajemnym szacunkiem, współdziałać odpowiedzialnie i lojalnie. To przecież istota każdego zespołowego działania. Owszem, może to nieco staromodne, może trącące myszką – ale dobre. I skuteczne. Mam też nadzieję, że istniejące w nas nadal, choć już bez kierownictwa prof. Pelca. Jak to robił? Trudno to określić. Na pewno przez bardzo osobisty kontakt, na który – jakimś cudem – zawsze miał czas i dobre chęci. Przez zaufanie, którym darzył bez żadnej asekuracji (a to na ogół mocno zobowiązuje). I dzięki pasji, która była zawsze silniejsza, niż trapiące go przez lata choroby, o których na ogół nie mówił, bo profesjonaliście to wszak nie przystoi.

Czas był, jeśli wolno tak to nieco poetycko określić, przyjacielem prof. Pelca. Albo raczej czas był mu w pewien sposób posłuszny. Gdy po latach czyta się jego biogram, uporządkowane już fakty wydają się naturalne, a sekwencja zdarzeń – prosta. Pelc jeszcze jako student UW został zatrudniony w Pracowni Komitetu Redakcyjnego „Dzieł” Andrzeja Frycza Modrzewskiego przy Polskiej Akademii Nauk, później pracował w jednym z warszawskich gimnazjów i w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, na Uniwersytecie Warszawskim, w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, na uniwersytecie w Brukseli i na Uniwersytecie Łódzkim. Wydział Polonistyki UW stanowił jednak dla niego zawsze miejsce najważniejsze, i to nie tylko w znaczeniu formalnym. Był Pelc członkiem m.in. Polskiej Akademii Umiejętności, Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, Komisji Edytorsko-Tekstologicznej Międzynarodowego Komitetu Slawistów, Polskiego PEN-Clubu, licznych stowarzyszeń naukowych polskich i zagranicznych, a ponadto wieloletnim członkiem Rady Wydziału Polonistyki UW, Rady Naukowej Instytutu Literatury Polskiej tegoż Wydziału i wielu Rad Naukowych na polskich uczelniach.

Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w tak zwanym organizacyjnym życiu naukowym, wie dobrze, że jest to obowiązek z pewnością zaszczytny, ale często też żmudny i po prostu męczący. Profesor Pelc w podziwu godny sposób nie traktował jednak tych zobowiązań jako dopustu Bożego, ale – mimo pogarszającego się zdrowia – oddawał im się z całą energią, jaką miał. W 1994 roku założył interdyscyplinarny półrocznik „Barok. Historia-Literatura-Sztuka”, którego komitetowi redakcyjnemu przewodniczył do końca życia. Trzeba podkreślić, że periodyk ten od początku swego istnienia przyciągał do współpracy wielu wybitnych przedstawicieli humanistyki nie tylko polskiej, lecz także europejskiej – w znacznej mierze dzięki przyjacielskim więziom, które łączyły Pelca przez długie lata z uczonymi takiej miary, jak choćby Claude Backvis, Alexander Stich, Donald Pirie i wielu, wielu innych. Pelc należał m.in. do komitetu redakcyjnego „sejmowej” edycji Dzieł wszystkich Jana Kochanowskiego (które to przedsięwzięcie, co należy mocno podkreślić, doszło do skutku w znacznej mierze dzięki jego determinacji i zapałowi). Był zarówno organizatorem, jak i uczestnikiem bardzo wielu konferencji, sympozjów i paneli naukowych, tak w Polsce, jak i za granicą (i dbał ponadto skrupulatnie, by w tych przedsięwzięciach uczestniczyła również aktywnie „młoda kadra”, zwłaszcza należąca do kierowanego przezeń Zakładu Literatury Staropolskiej, a rzeczona „młoda kadra” dobrze wiedziała, że w tego typu kwestiach Pelcowi po prostu się nie odmawia, a zawieść go nie wypada i nie wolno). W „wolnych chwilach” publikował rozprawy, monografie, artykuły, studia analityczne i interpretacyjne. Pasjonowała go zarówno historia literatury staropolskiej, jak i – o czym trzeba pamiętać – edytorstwo tekstów dawnych, neolatynistyka, komparatystyka, slawistyka, tekstologia, emblematyka, a zwłaszcza szeroko pojmowane związki literatury i sztuk plastycznych. A i to z pewnością nie wszystkie obszary jego naukowych zainteresowań.

Pozostały (jakim cudem?) czas prof. Pelc poświęcał cierpliwie swoim seminarzystom, doktorantom, współpracownikom bliższym i dalszym (także w sensie „przestrzennym” – ze wszystkimi, a zwłaszcza z tymi, którzy nie mieszkali w Warszawie systematycznie korespondował, pisząc do nich wielostronicowe, wnikliwe i zarazem w osobisty sposób serdeczne listy), a problemy współpracowników bywały, jak to się w życiu zdarza, natury wszelakiej, zarówno naukowej, jak i każdej innej. No i jeszcze czas na życie rodzinne, przez lata dzielone z małżonką, przyjaciółką i członkinią rodzinnego „tandemu badawczego”, prof. Pauliną Buchwald-Pelcową, historykiem literatury staropolskiej, bibliotekoznawczynią, komparatystką i edytorką. Na wieloletnie i trwałe przyjaźnie (m.in. ze znanym księdzem-poetą Janem Twardowskim, który w roku 1964 udzielił małżonkom Pelcom ślubu i do końca życia pozostał ich serdecznym przyjacielem), na pasje, które towarzyszyły Pelcowi od zawsze (mało kto chyba pamięta, że był on wielkim znawcą i miłośnikiem polskich gór, zwłaszcza Tatr, choć z biegiem lat to umiłowanie musiało się, z konieczności wymuszonej przez słabnące zdrowie, ograniczyć do lektur, fotografii i filmów).

Sceptyk i zoil powie, że obfitość zatrudnień i dokonań to zjawisko najzupełniej oczywiste w przypadku pracownika naukowego o wieloletnim dorobku. Liczbowo – zapewne tak. Ale osoby, którym przyszło pracować wspólnie z prof. Pelcem czy towarzyszyć jego naukowej i organizacyjnej działalności, dobrze wiedzą, że nie tylko ilość i ranga aktywności się tu liczą. Wielce istotne, a pewnie decydujące, i zarazem tak bardzo go wyróżniające, było autentyczne oddanie i zaangażowanie, jakie wkładał we wszystko, cokolwiek robił w zakresie najszerzej pojętego życia naukowego. Bez przymusu, bez okazywanego wysiłku i poświęcenia. Bez uskarżania się na „szlachetne zdrowie”, które z czasem psuło się coraz bardziej.

Sceptyka przekonałoby może doświadczenie osobiste, którym mogę się tu, choćby w niewielkim stopniu, podzielić. Profesora Pelca poznałam jako uczestniczka prowadzonego przezeń seminarium magisterskiego. Los zrządził (Pelc na los wywarł wpływ znaczący!), że po obronie dyplomu magisterskiego rozpoczęłam staż asystencki w Zakładzie Literatury Staropolskiej. Pelc hołdował odwiecznej, akademickiej tradycji, w myśl której każdy bez wyjątku adept winien – pod czujnym okiem preceptora – zaznać od początku wszelkich powabów i goryczy życia w uniwersyteckiej wspólnocie. Każdy zatem z nas nie tylko hospitował wszelkie prowadzone przez prof. Pelca zajęcia, lecz także, skromnie siedząc w kącie gabinetu numer 22 na pierwszym piętrze w budynku Wydziału Polonistyki, przysłuchiwał się temu, co dzieje się na egzaminach, a nawet na dyżurach (do moich „obowiązków” należało dodatkowo przynoszenie herbaty, którą pokrzepiał się w trakcie wykładów). Cóż, z perspektywy własnego dzisiejszego wieku i dydaktycznych doświadczeń mogę rzec z całkowitym przekonaniem, że nie ma lepszej metody, która nauczyłaby debiutanta tak wielu bezcennych rzeczy. Po pierwsze – wielce zdrowej pokory, o którą niezwykle trudno, gdy młodemu doktorantowi euforia zaczyna szumieć w głowie. Należytego, pełnego szacunku zachowania wobec starszych kolegów, którzy nie są – jak czasem mogłoby się wydawać – rywalami i przeszkodami na drodze przyszłej, wymarzonej kariery, lecz ludźmi, którzy na ścieżce naukowej zaszli już jednak odrobinę dalej. Właściwego traktowania studentów, o co bywa trudno, gdy tak niedawno zmieniło się miejsce przed biurkiem wykładowcy na krzesło za tymże meblem. Odpowiedniego zachowania wobec pracowników administracyjnych i technicznych Wydziału. A czasem nawet – staromodnej, porządnej kindersztuby, jeśli rozemocjonowany stażysta próbował np. przyodziewać się nadmiernie ekstrawagancko lub nonszalancko, czy w ferworze dyskusji używać argumentów ad personam. Po drugie – równie koniecznej pokory, którą nazwałabym zawodową. Świadomości, że zawód, do którego aspirujemy, wymaga rzetelności, systematyczności, dyscypliny. Etosu pracy w tymże zawodzie (cóż, znów coś staromodnego, ale dopóki ludzkość nie wymyśli czegoś lepszego, warto przestrzegać starych, sprawdzonych zasad) – w kwestiach najbardziej elementarnych, choćby takich, jak niespóźnianie się na zajęcia czy systematyczne odbywanie dyżurów, i w kwestiach nadrzędnych, takich, jak uczciwość badawcza, rzetelność metodologiczna, pełne przygotowanie do każdego zadania, którego się podejmujemy. Profesor Pelc przez własny przykład konsekwentnie uczył profesjonalizmu. I wymagał go – przede wszystkim od siebie, ale także od innych.

W życiu, także akademickim, nie brak zazwyczaj sytuacji zabawnych, które utrwalają się w anegdocie. Sporo anegdot łączyło się także z Pelcem, a ponieważ oprócz wartości humorystycznej często mają one także – nolens volens – zabarwienie głęboko wychowawcze, pozwolę sobie niektóre z nich przypomnieć. Przez lata kolejne roczniki biednych, przestraszonych pierwszą sesją beanów polecały sobie wzajemnie Pelca jako wymarzonego egzaminatora z literatury staropolskiej i oświeceniowej. Egzamin ten obowiązywał (i do dziś obowiązuje) na pierwszym roku studiów, gdy większości młodzi brak jeszcze zdrowych, studenckich nawyków, które wytwarzają się z czasem i pozwalają prawdziwie rozsmakować się w zgłębianiu opasłych często tomów. Strwożeni pierwszoroczniacy zapisywali się zatem na egzamin do prof. Pelca gremialnie i desperacko, wyrywając sobie z rąk złożoną w sekretariacie listę egzaminacyjną (o USOS-ie w tych „zamierzchłych”, choć nie tak dawnych czasach, jeszcze nikomu się nie śniło).

Niestety, pewnego roku na kilka dni przed sesją prof. Pelc zaniemógł – i grozą powiało. Młodzież skrzyknęła się zatem i pobiegła do pobliskiego kościoła sióstr Wizytek, gdzie zamówiła mszę w intencji jego rychłego wyzdrowienia. Dla „wzmocnienia efektu” zaniesiono też i złożono liczne interpelacje w tej intencji do skrzyneczki, ustawionej przy ołtarzu świętego Judy Tadeusza, patrona od spraw beznadziejnymi zwanych, w kościele pod wezwaniem Świętego Krzyża. Pobiegli wszyscy w solidarnej ekumenii, nie bacząc na wyznanie lub na brak takowego. Modlitwy i wstawiennictwo świętego pomogło – Pelc w porę wrócił do zdrowia i przeegzaminował nieszczęśników. Cóż, byli tacy, którzy powiadali, że Pelc w łaskawości swojej żakom nieba by przychylił, wybaczając wszelkie nieuctwo, i stąd rzesza chętnych do zdawania właśnie u niego, i stąd wspomniane modły.

Prosta wizja świata nie zawsze jednak odpowiada rzeczywistości. Jak wspomniano wcześniej, do obowiązków każdego stażysty należało wdrażanie się w przyszłą rolę egzaminatora przez przysłuchiwanie się (w kąciku, w gabinecie), jak to robi Pelc. Stąd wiem, jak to robił. A egzaminował długo, wyczerpująco i skrupulatnie, poświęcając studentom znacznie więcej czasu, niż inni egzaminatorzy. Potrafił jednak bezbłędnie odróżnić tremę, a czasem nawet histerię debiutanta od rzetelnego nieuctwa i patentowanego lenistwa. Nieuk wychodził z dwóją, ale jednocześnie ze wstydem i z czymś na kształt moralnego zobowiązania wobec egzaminatora, co sprawiało, że na tak zwaną „repetę” przychodził już przygotowany wybornie (na skalę swoich indywidualnych możliwości, rzecz jasna). Stremowanego i bojaźliwego studenta potrafił wszakże Pelc „oswoić” do tego stopnia, że trema mijała w trakcie egzaminu, jak ręką odjął, delikwent sam się zdumiewał, że potrafi ze zmęczonego mózgu wydobyć wszystko to, co tam powkładał, i w efekcie wybiegał z gabinetu z radością, a czasem i w euforii. Dość to może proste, ale nieczęste. Łatwiej i szybciej trzymać się zwyczajowych 20 minut, przeznaczonych na egzamin, niż przekraczać limit czasu, pomagając młodemu człowiekowi opanować emocje i odnaleźć się w świecie ludzi dojrzałych, ale również odpowiedzialnych.

Bywał również Pelc odrobinę dystraktem (co profesorom jak najbardziej przystoi). W jednej z grup znalazł się student, którego nazwisko brzmiało tak samo, jak nazwisko bardzo popularnego ówcześnie sportowca. Profesor Pelc, który zawsze odczytywał listę obecności (nie uznawał tak popularnego dziś „puszczania obiegiem”, bo starał się w miarę możliwości poznać i zapamiętać uczestników swoich zajęć), dostrzegłszy owo miano na pierwszych zajęciach, zapytał życzliwie młodzieńca, czy jest może z owym sportowcem spokrewniony. Młody człowiek z przykrością zaprzeczył, a Pelc średnio raz w miesiącu ponawiał pytanie, co wielce radowało zarówno całą grupę, jak i samego nosiciela znanego nazwiska. Dość liberalnie traktował też studenckie nieobecności i z zaufaniem wysłuchiwał kolejnych zapewnień, że trzykrotna nieobecność delikwenta na zajęciach była spowodowana koniecznością wzięcia udziału w pogrzebie babci, tej samej zresztą. Warto zaznaczyć, że wiara Pelca w prawdomówność studenta szybko owocowała zaskakującą dyscypliną, którą grupy studenckie wprowadzały we własnym zakresie, dochodząc do wniosku, że takich ludzi, jak on, oszukiwać po prostu nie wypada. Sezon pogrzebowy zatem corocznie kończył się zwykle na początku listopada, a frekwencja na zajęciach była imponująca.

Profesor Pelc nie traktował zatem dydaktyki akademickiej jak przykrej konieczności, która odwodzi od pracy naukowej. Poświęcał wiele swojego cennego czasu nawet tak banalnej i żmudnej dla większości dydaktyków akademickich kwestii, jak prace roczne, które studenci zobowiązani są napisać (i zaliczyć) przed przystąpieniem do egzaminu z historii literatury staropolskiej i oświecenia. „Rekordziści” przychodzili na konsultacje po kilka razy, a Pelc cierpliwie czytał, kreślił, poprawiał i redagował, nie tylko sprawiając w ten sposób, że ostateczne oceny w efekcie tak pojętej współpracy były na ogół pozytywne, lecz przede wszystkim ucząc adeptów polonistyki najważniejszych sprawności warsztatowych, których opanowanie procentowało później na kolejnych latach studiów, aż po seminaria i powstające na nich prace dyplomowe.

Miał też Pelc, jak każda wybitna indywidualność, swoje charakterystyczne nawyki i przyzwyczajenia, które się z nim nierozerwalnie łączyły. Każdy, kto go znał, dobrze pamięta chociażby zamiłowanie do dobrej herbaty, znakomitą orientację w twórczości poetyckiej i translatorskiej Stanisława Barańczaka czy wymuszony troską o zdrowie lęk przed przeciągami. Latem zawsze w charakterystycznym słomkowym kapeluszu typu „panama”, a w chłodniejszych porach roku w nieodłącznym szaliku, z lubością stosował w swych wypowiedziach trzy słowa – „właśnie”, „zresztą” i „prawda” (a dowcipna młodzież prowadziła na marginesach notatek „zestawienia statystyczne”, z radością konstatując, ileż to razy znów wtrącił na wykładzie czy na ćwiczeniach swoje ulubione słówka do toku wywodu).

Zawsze życzliwie uśmiechnięty, choć czasem uśmiech ten miał przesłaniać zmęczenie czy ból spowodowany postępującą chorobą. Zawsze pamiętający o prywatnym kontakcie ze współpracownikami, do których często telefonował (zwykle wieczorem), z troską pytając o ich zdrowie (sic!) i gawędząc o sprawach dużych i małych. Skrupulatnie pamiętał o wszystkim – także o rozlicznych rocznicach i jubileuszach. Jednym składał urodzinowe i imieninowe życzenia, innym ofiarowywał swe studia i szkice do ksiąg rocznicowych. Szczególną troską przez długie lata otaczał staropolską młódź – zarówno studencką, jak i doktorancką. Życie akademickie (zwłaszcza UW, choć i innych placówek naukowych również) zawsze stanowiło dla niego integralną całość, w której sympatyczne i szczerze życzliwe więzi owocowały sprawną współpracą o charakterze ściśle naukowym. Charyzma sprawiała, że jego życzliwość nikogo nie skłaniała do nonszalancji czy tak modnej dziś fraternizacji. Dla osoby, która tej życzliwości zaznała, stanowiła ona zawsze moralne zobowiązanie. Pelc w najmniejszy stopniu nie był (i absolutnie nie pragnął być) „kumplem” dla swoich współpracowników i studentów; przeciwnie, jego przyjacielska troska, nieodłącznie związana ze stawianiem i przestrzeganiem wymagań, tworzyła etos nauczyciela i mistrza.

Pozostała po Pelcu obfita spuścizna naukowa, której kształt i jakość sytuuje go w elitarnym gronie najwybitniejszych humanistów polskich i europejskich. Pozostały znakomite, nowatorskie edycje tekstów dawnych (Kochanowskiego, ale także Zbigniewa Morsztyna i Szymona Szymonowica). Żyją nadal w akademickiej praktyce i ciągle zachowują ważność autorskie monografie, poświęcone Kochanowskiemu (edycja polska, francuska i angielska) oraz Panu Miecznikowi Mozyrskiemu, Morsztynowi. Studenci i pracownicy uniwersyteckich kierunków humanistycznych wciąż korzystają z wielkich syntez epok renesansu i baroku, z wielu akademickich serii naukowych, wydawanych przez Uniwersytet i przez IBL PAN, z licznych publikacji, artykułów, studiów i szkiców Pelca.

Trwa i zachowuje autorską formułę oraz międzynarodową renomę założony przezeń interdyscyplinarny półrocznik „Barok. Historia-Literatura-Sztuka”. Rozwijają się zainicjowane pionierską pracą (Obraz – słowo – znak. Studium o emblematach w literaturze staropolskiej, Wrocław 1973), a kontynuowane przez lata i zwieńczone imponującą rozprawą, stanowiącą w dorobku Pelca bodaj opus magnum (Słowo i obraz. Na pograniczu literatury i sztuk plastycznych, Kraków 2002) oraz zapoczątkowaną wspólnie z małżonką, lecz niestety przerwaną przez śmierć Pelca, serią emblematyczną (Jacob Cats, Zbigniew Morsztyn), której niezwykła staranność filologiczna i edytorska do dziś imponuje. Dwa szczegółowe zestawienia bibliograficzne (autorstwa Antoniego Czyża i Ewy Ressel, a następnie Magdaleny Nawrockiej-Berg) dokumentują wyczerpująco jego dorobek, nie ma zatem powodu, by informacje te przytaczać dokładnie w szkicu wspomnieniowym.

Dla wielu, choć nie dla wszystkich, badaczy staropolszczyzny, zwłaszcza tych należących do najmłodszych pokoleń, dorobek Pelca staje się wszakże powoli czymś na kształt szacownej klasyki, której należy się co prawda estyma, ale która być może nie odpowiada już na wszystkie wyzwania współczesności. Z pewnością Pelc dołączył do elitarnego grona najwybitniejszych uczonych w dziedzinie polskiej humanistyki i ma w nim swoje miejsce obok choćby Ignacego Chrzanowskiego, Juliana Krzyżanowskiego, Juliusza Kleinera, Mieczysława Hartleba, Kazimierza Budzyka, Kazimierza Wyki i wielu, wielu innych. I nawet jeśli – co nieuniknione – zarówno metodologia badań literaturoznawczych, jak i stan badań w tej dyscyplinie nieustannie ewoluują i przynoszą nowe konstatacje, to warto przecież pamiętać, że współczesne osiągnięcia w znacznej mierze możliwe są dzięki pracy tych, którzy już odeszli. A także o tym, że tak naturalne w pracy naukowej dążenie do aemulatio spełnia się zarówno przez kontynuację, jak i przez weryfikację i kontestację osiągnięć poprzedników. Zarówno prężnie dziś się rozwijające naukowe edytorstwo testów renesansowych i barokowych, jak i nowe badania nad sarmatyzmem czy nad twórczością Reja i Kochanowskiego podążają dziś szlakami, które kiedyś przecierał Pelc.

Uczniowie, wychowankowie i przyjaciele, polscy i zagraniczni, obdarowali prof. Pelca dwiema księgami jubileuszowymi (Necessitas et ars, red. B. Otwinowska, A. Nowicka-Jeżowa, J. Kowalczyk, A. Karpiński, t. I-II, Warszawa 1993 oraz Corona scientiarum. Studia z historii literatury i kultury nowożytnej, red. J. Chrościcki, J. Głażewski, M. Prejs, K. Mrowcewicz, Warszawa 2004). Los sprawił, że Pelc zdążył – już bardzo schorowany, na rok przed śmiercią – ucieszyć się po raz drugi pomieszczoną na kartach tych ksiąg szczerą sympatią i wdzięcznością ludzi, których przez długie lata sam obdarowywał wsparciem, zaufaniem, troską i przyjaźnią. Nigdy nie dość wszakże okazji, by przywołać zarówno jego sylwetkę naukową, jak i jego zwyczajną, prywatną postać. By przypomnieć, a tym, którzy pamiętać nie mogą – powiedzieć, że Pelc był wybitnym uczonym, skromnym i zarazem niezwykle serdecznym i wielkodusznym człowiekiem, oddanym całym sercem nauce, akademickiej społeczności, badawczemu środowisku staropolskiemu. Że był gorącym patriotą polskim; a że patriotyzm wielce szanował, to nie eksponował go dla doraźnego poklasku. Że był prawdziwym, pozbawionym kompleksów Europejczykiem już wtedy, gdy pisał we wczesnych latach 80. XX wieku o europejskości i polskości literatury naszego renesansu; a ponadto znawcą Biblii i antyku, literatury klasycznej i powszechnej. Że był wreszcie – last but not least – człowiekiem pełnym ciepła, empatii i zwyczajnej, najprostszej dobroci. Zatem „śmierć ogrodnika w niczym nie zagraża drzewu”, które zasadził i które przed długie lata pieczołowicie pielęgnował. I które nam pozostawił.

1Zob. T. Kostkiewiczowa, Wspomnienia pośmiertne: Janusz Pelc (1930–2005), „Rocznik Towarzystwa Naukowego Warszawskiego” 2005, 68, s. 76–78.