Zdzisław Libera
Urodzony 26 II 1913 w Warszawie. Studia na UW (do 1936, polonistyka, filozofia i historia). Nauczyciel szkół średnich. Podczas II wojny światowej w getcie warszawskim, nauczyciel języka polskiego na tajnych kompletach. Po wojnie wykładowca literatury polskiej na UW, profesor UW (1954), dziekan Wydziału Filologicznego (1952–1960).
Historyk literatury polskiej, badacz i popularyzator literatury oświecenia, wydawca m.in. Bajek Ignacego Krasickiego.
Członek TNW (1982), Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza (1983–1986 prezes), Collegium Invisibile.
W czasie okupacji współpracownik pism: „Czyn”, „Myśl Demokratyczna”, „Realizacje”. Po wojnie pomysłodawca i redaktor naczelny czasopisma „Wiek Oświecenia”.
Zmarł 26 III 1998 w Warszawie.
Oświecenie, Warszawa 1967; Problemy polskiego oświecenia. Kultura i styl, Warszawa 1969; Życie literackie w Warszawie w czasach Stanisława Augusta, Warszawa 1971; Wiek oświecony. Studia i szkice z dziejów literatury i kultury polskiej XVIII i początków XIX wieku, Warszawa 1986; Rozważania o wieku tolerancji, rozumu i gustu. Szkice o XVIII stuleciu, Warszawa 1994.
I. Łossowska, Zdzisław Libera (1913–1998), „Rocznik Towarzystwa Naukowego Warszawskiego” 1998, nr 61, 49–53; I. Stasiewicz-Jasiukowa, Żyć w intelektualnej aktywności. O profesorze Zdzisławie Liberze, „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1998, nr 3/4.
W natłoku wspomnień, które przewijają się w mojej pamięci, gdy myślę o prof. Liberze, jedna myśl powraca uparcie – chociaż nie jest związana z zawodem, któremu poświęcił całe życie, nie jest jedną z jego największych zasług, nie mogłaby też być jakimś ich podsumowaniem. Wypowiem ją, narażając się na ryzyko dziwności: prof. Libera to „prawdziwy Pan”. Był to Pan, który odnosił się z szacunkiem do cudzej i własnej godności, do cudzej i własnej niezależności. Poświęcał innym dużo uwagi, jednak bez wtrącania się w ich sprawy; przyjmował gościa z otwartym sercem, dbając jednak, by nie wprawić go w zakłopotanie, ale mimo wielkoduszności, jaką mu okazywał, nie zmniejszał się dystans, który w sposób naturalny między nimi pozostawał. Zawsze zachowywał powściągliwe milczenie, gdy rzecz dotyczyła jego samego, a choć miał w zanadrzu wiele opowieści i anegdot o osobach i zdarzeniach ze swej przeszłości, siebie wciąż pozostawiał w cieniu. Był entuzjastyczny wobec spraw, w które wierzył, nie był entuzjastą samego siebie. Nigdy nie słyszałem, żeby mówił z niechęcią o kimkolwiek lub go krytykował, jeśli nie chodziło o sprawę, w której należało zająć wyraźne stanowisko.
Wiele osób z dawnych kręgów akademickich określiłbym tym mianem „prawdziwego Pana” i pamiętam cały ich szereg: „dziadzia” Stanisława Grabowskiego, Brahmera, Krzyżanowskiego, Lorentza..., nie zapominając o damach – Szmydtowej, Dłuskiej, Kulczyckiej-Saloni... Wszyscy promieniowali duchem czasów minionych i godnością dawnej tradycji. Wszyscy byli na swój sposób „prawdziwymi Panami”, często nie bez pewnej ostrości charakteru, jakiej jednak nie było w osobowości Libery. Jego łagodność łączyła się z niezwykłą aktywnością, wynikającą z kolei z bezbronności wobec próśb wysuwanych przez instytucje i osoby z jego środowiska pracy. Wydawało się, że ma czas na wszystko i dla wszystkich. Jednocześnie cechowały go też inne niezwykłe, współistniejące ze sobą właściwości: ten łagodny człowiek potrafił osiągnąć w swej osobowości syntezę uczonego i dydaktyka, człowieka pióra (ponad pięćset tytułów!) i człowieka czynu (tysiące zajęć uniwersyteckich), obrońcy przeszłości i walczącego o wartości kultury. W rzeczywistości ten Pan trochę démodé był jakby młodzieńcem z pasją zaangażowanym we współczesność, a jego marzeniem było przekazanie współczesności pewnych wartości z przeszłości, tych które sam wyznawał i które uważał za wartości ludzkie. W ten sposób więc droga uczonego zbiegała się z drogą człowieka.
Nie bez przyczyny w działalności naukowej Libery oświecenie zajmowało szczególne miejsce. Powodem było to, że jego samego wypełniały ideały i wartości oświeceniowe, tak że badania nad tym okresem były dla niego zarazem eksploracją własnych horyzontów myślowych, podróżą autour de sa chambre. Libera na swój sposób był człowiekiem oświecenia. Wiele mówi tytuł, jaki nadał jednemu ze zbiorów swoich studiów nad epoką: Rozważania o wieku tolerancji, rozumu i gustu. Terminologia, jakiej używa tu do określenia wartości, które przypisuje oświeceniu, jest starannie wyważona, wyraża zarazem idee epoki i jego własne idee. Refleksja na temat gustu (teorii i form sztuki) pozostaje raczej na drugim planie. Natomiast kwestia tolerancji została tu obszernie rozpatrzona w świetle idei, które docierały do Polski z oświeconego Zachodu, nawet jeśli tolerancja miałaby należeć do staropolskiej spuścizny; zawsze w kontekście tychże źródeł Libera wiązał ją z tematyką pacyfizmu (pax optima rerum). Chodzi o wymogi etyczne, do pewnego stopnia naładowane patosem emocjonalnym, które jednakże były bronione w europejskim oświeceniu przy użyciu argumentów natury prawno-politycznej – zarówno w życiu obywatelskim, jak i osobistym – najwyższym sędzią według człowieka oświecenia jest rozum. Jednakże dla człowieka, którym był Libera i który zawsze krył się za postawą uczonego, rozum oznaczał przede wszystkim etyczną odpowiedzialność wobec człowieka i społeczeństwa. Jeśli Libera był philosophe, to był philosophe bienfaisant, chociaż zapewne tak by się nie nazwał i byłby zażenowany, słysząc to określenie od innych.
I właśnie z tego powodu zapisał się w swojej działalności badawczej i akademickiej, niejako przez antonomazję, jako pedagog. Wykształcił pokolenia studentów i uczonych, uprawiając swą edukacyjną działalność na wszystkich poziomach nauczania z równym zaangażowaniem, z równą kompetencją i z równą umiejętnością przystosowania do możliwości odbioru uczniów. Nie trzeba przypominać w tym kontekście o pedagogicznym wymiarze całego horyzontu umysłowego i publicystyki oświecenia. Ktokolwiek słyszał prof. Liberę, nie może zapomnieć jego umiejętności budowania, nawet improwizując czy w przypadkowych rozmowach, wypowiedzi rygorystycznie skomponowanych pod względem tematycznym i według niepisanych reguł dobrej retoryki. Pomagała mu w tym fenomenalna pamięć, a przede wszystkim szczególna umiejętność odczytywania dzieł i autorów z perspektywy jego osobistych idées forces. To właśnie decydowało, że jego wykłady były tak fascynujące, szczególnie te poświęcone zarysowaniu wielkich wizji historycznych czy tropieniu dalekosiężnych nurtów ideowych.
Przy tym wszystkim był, ponieważ takim chciał być, nauczycielem pełnym skromności. Profesor o donośnym głosie, klarownie i płynnie mówiący, o szerokich horyzontach myślowych i niewyczerpanej gotowości do pracy, nie rościł sobie prawa do pouczania nikogo na żaden temat. To, w moim przekonaniu, było charakterystyczne dla jego postawy wykładowcy: nie chciał być „nauczycielem”, ale człowiekiem hojnie i chętnie dzielącym się swoim doświadczeniem, bez pretensji do dominacji intelektualnej. Jestem też przekonany, że rozliczne obowiązki i powinności, które w czasie długiego życia nań spadały, wynikały raczej ze społecznych potrzeb niż jego własnych planów. Działał wszędzie, bo był tam zapraszany. To wyjaśnia wielką różnorodność zajęć, których się podejmował (niekiedy z uszczerbkiem dla własnych interesów) i skromność zadań, którym niejednokrotnie się poświęcał, gdy weźmiemy pod uwagę najwyższy stopień przygotowania naukowego, jakim dysponował, usprawiedliwione ambicje, które w tej dziedzinie mógłby mieć, oraz wielką popularność, jaką cieszyły się jego publikacje. Zawsze będzie wzbudzała we mnie podziw jego wierność Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego, którą zajmował się ze szczególną pasją, pełniąc różne funkcje przez wiele lat. To właśnie cechy, które charakteryzują i określ ają jego „oświeceniowość” – był bowiem „filozofem”, ale bez mentorskiej zarozumiałości, był filozofem przyjacielem, nauczycielem, który nie karcił, był pedagogiem w stałej służbie.
Początek mojej znajomości z prof. Liberą sięga końca lat 60., ale pierwsze spotkanie na polu naukowym miało miejsce w Wenecji, w październiku 1970 roku, podczas odbywającego się tam trzeciego kongresu włosko-polskiego, zorganizowanego przez Fundację Giorgio Cini we współpracy z Polską Akademią Nauk, na temat Italia, Venezia e Polonia tra Illuminismo e Romanticismo (materiały opublikowano we Florencji w 1973 roku). Od strony włoskiej przygotowania były prawie w całości moim dziełem – sam dobrałem uczestników i ustaliłem większość tematów. Zgodnie natomiast z praktyką stosowaną przy współpracy Cini-PAN, nie ja dokonywałem wyboru gości z Polski – poza Liberą obecni byli Jaroszewski, Biegański i Starzyński, zajmujący się historią sztuki; Klimowicz, Mamczarz i Ślaski – teatrem i literaturą; Leśnodorski, Suchodolski, Pachoński, Kieniewicz i Biliński – historią i myślą polityczną. Libera wygłosił odczyt inauguracyjny Rapports culturels polono-italiens de l’epoque des Lumières – ponad dwadzieścia stron zapełnionych informacjami na temat związków literackich, artystycznych, polityczno-religijnych itp., dotykających także spraw mniej znanych, jak na przykład polemiki, jaka rozwinęła się w Polsce w połowie XVIII wieku wokół Noctium Sarmaticarum Vigiliae pijara Ubaldo Mignoniego, a nad którą sam też miałem z czasem podjąć badania. Znacznie później, gdy już częstość spotkań i kontaktów osobistych wytworzyła między nami więź, którą z pewnym wahaniem ośmieliłbym się nazwać przyjaźnią, znów znaleźliśmy się razem na innym kongresie organizowanym przez te dwie instytucje, tym razem w Warszawie, na temat L’eredità classica in Italia e Polonia nel Settecento. Był to listopad 1987 roku (książka z sesji została opublikowana w 1992 roku), ja jako gość wygłaszałem jako pierwszy na samo otwarcie referat Il classicismo antropologico di Krasicki: ovvero Luciano contro Plutarco, a Libera bezpośrednio po mnie zaproponował naszej uwadze swoje Réflexions sur l’antiquite dans l’oeuvre de Krasicki. Krasicki okazał się tematem, przy którym zbiegały się nasze zainteresowania, dotyczące polskiego wieku oświecenia.
Od wielu lat nie było takiego wyjazdu do Warszawy, podczas którego nie dostąpiłbym przywileju złożenia wizyty profesorowi w jego domu. Spotkania te odbywały się z ważnym udziałem trzeciej osoby, ponieważ opiekująca się nami gospodyni domu, pani Helena, jako łacinniczka wnosiła do naszych rozmów swoją świadomość uniwersalności kultury, zakorzenienia we wspólnej europejskiej tradycji, wyznawania tych samych kategorii wartości nie tylko na polu literackim, lecz także w dziedzinie dotyczącej największej zagadki – człowieka; świadomość, którą zapewniało nam klasyczne zaplecze. Gospodarze domu w najmniejszej mierze nie krępowali gościa, który ze swej strony zawsze uważał się za ich ucznia. Rozmowa dotyczyła bieżących prac, projektów czy uczestnictwa we wspólnych imprezach, a także wydarzeń osobistych, zdrowotnych, codziennych perypetii, jednakże zawsze omijając bardziej utajone sfery naszego życia. Łączyło nas (a w każdym razie tak było z mojej strony) duże przywiązanie, nigdy nie wyrażone w słowach, i zaufanie, również nigdy nie ujawnione, które pozwalało nam rozumieć się właściwie bez specjalnych sygnałów zgody, prawie bez słów. Oczywiście odbywaliśmy regularnie spotkania na uniwersytecie, bardziej nieformalne, dzięki szklance herbaty, i wzbogacane podarunkiem najnowszej książki lub przynajmniej artykułu opublikowanego przez profesora. Raz, kilka lat temu, poszedłem odwiedzić go w klinice przy ulicy Emilii Plater. Profesor przechodził właśnie jeden z powracających kryzysów związanych z sercem, a mnie się udało uwolnić od natłoku zajęć i spotkań, by udać się do niego z niezapowiedzianą wizytą z drogą nam obu Marysią Bokszczanin. Był wzruszony, jakby otrzymał nieoczekiwany dar, który mu się nie należał; także w tym przypadku, jak w każdej sytuacji, ujawniła się jego wrodzona skromność i ogromna delikatność w obcowaniu z ludźmi.
Otrzymałem wiele darów od prof. Libery – jak zawsze bezinteresownych, a co więcej, nie odwzajemnionych z mojej strony – które wiążą mnie z nim uczuciem wdzięczności zmieszanym z żalem, że nie potrafiłem tego wystarczająco okazać. Niejednokrotnie aż nazbyt dobrze i życzliwie pisał o moich polonistycznych pracach. W dniu 25 października 1986, w imieniu Zjazdu Delegatów, wręczył mi dyplom nadający godność honorowego członka Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza – instytucji kulturalnej i naukowej powstałej i ukształtowanej jako symbol polskiej tożsamości – co miało dla mnie wymiar porównywalny do otrzymywanego niegdyś indygenatu szlacheckiego. Wreszcie, wysunął moją kandydaturę do doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego; tak mi powiedziała właściwa promotorka mojego doktoratu Alina Nowicka-Jeżowa, bo wszystko to pozostało dla mnie tajemnicą, aż do chwili wydania oficjalnego komunikatu podpisanego przez rektora. Wcześniej jednak profesor ustąpił ze sceny swojego doczesnego życia, pozostawiając innym także tę inicjatywę, przez którą po raz ostatni chciał okazać mi swoją uwagę i przywiązanie.
Wiele osób, do których i ja się zaliczam, straciło z odejściem profesora osłonę silnego ochronnego parawanu, wielkiego wzoru zawodowego, naukowego i etycznego, wielkiej ludzkiej bliskości. Wydaje mi się, że swój dług wobec niego mogę porównać do tego, który zaciągnąłem u prof. Krzyżanowskiego – od obu otrzymałem bezinteresowny dar zaufania i przyjaźni, na co w najmniejszym stopniu nie zasługiwałem. Wspierając mnie swym autorytetem, obaj wprowadzili mnie w świat filologii polskiej – dwa tomy moich studiów o literaturze polskiej Od Renesansu do Oświecenia, które ukazały się z dużym opóźnieniem w 1991 roku, były w istocie zarekomendowane redakcji PIW-u przez Juliana Krzyżanowskiego. I może nie przez przypadek obaj podjęli się, jeden po drugim, roli moich „gwarantów” wobec polskiego środowiska naukowego. Profesor Libera doktoryzował się zresztą w młodości u prof. Krzyżanowskiego, a potem zastąpił go na stanowisku prezesa Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza. W tej spuściźnie, którą jeden przejął od drugiego znalazłem, się, choć żaden z nich o tym nie wiedział, także i ja.
Kończąc tę wypowiedź, nie chciałbym wydać się pompatyczny, ale powiem to, co czuję, ryzykując, że tak to zabrzmi. Gdy umiera ktoś, kto zajmował poczesne miejsce w naszym życiu, jest rzeczą naturalną, że powstaje wokół wielka pustka i jest oczywiste, że świat wydaje się bez niego niepełny i gorszy. To właśnie poczułem na wieść o śmierci prof. Libery i czuję wciąż za każdym razem, a zdarza się to często, gdy wznawiam działalność lub choćby myślę o swoim życiu polonisty. Inni, młodsi wypełnią pustkę, która mnie się wydaje nie do zapełnienia. Jest wszakże coś, co i we mnie po nim pozostało jako częściowe zadośćuczynienie za jego fizyczną nieobecność – jego nauki, ponieważ był nauczycielem także dla mnie. Jego nauczanie we mnie nie tyle ocalało, co żyje. Libera pozostał dla mnie wzorem uczciwości i pracowitości, tak zawodowej, jak ludzkiej, co jest mi zarazem przestrogą i otuchą. Za to oddaję cześć jego życiu i czczę pamięć o nim.
*Tekst opublikowany pierwotnie jako: Jak pamiętam profesora Liberę, „Wiek Oświecenia” 1999, nr 15, s. 11–16.